Życie na podsłuchu
Piętnaście lat temu miała miejsce premiera filmu młodego wówczas niemieckiego reżysera Floriana Henckel von Donnersmarcka (potomek znanej górnośląskiej rodziny arystokratów i przemysłowców) „Życie na podsłuchu”. Jego akcja toczy się w połowie lat 80-tych, a głównym bohaterem jest nie tyle inwigilowany przez enerdowskie Stasi dramaturg, co podsłuchujący go funkcjonariusz, w którym rodzą się ludzkie odruchy. Film pokazuje jednocześnie sprawnie funkcjonujący aparat tajnej policji politycznej nastawiony na totalną inwigilację całego społeczeństwa. Wydawało się wówczas, że przynajmniej w byłych europejskich demoludach, to opowieść o czasach słusznie minionych. Dzisiaj nie można już być tego pewnym.
Medialne o doniesienia o podsłuchiwaniu przez nasze służby, korzystające z izraelskiego systemu inwigilacyjnego Pegasus, szefa sztabu wyborczego Koalicji Obywatelskiej w wyborach parlamentarnych w 2019 roku Krzysztofa Brejzy, a następnie manipulowaniu treściami jego sms-ów przez TVP, nie wywołały większego wrażenia. Częściowo było to oczywiście spowodowane pojawieniem się tej informacji dzień przed wigilią. W większym stopniu to jednak efekt tzw: „gotowanej żaby”. Ilość afer dotyczących polskich polityków, które w ostatnich latach zostały ujawnione, dość skutecznie znieczuliła opinię publiczną. A jednak w tym przypadku sprawa jest znacznie poważniejsza. Nie chodzi bowiem o wątpliwe moralnie działania mające na celu wygranie wyborów, czy nawet o drenowanie państwowego majątku, ale o fundamentalną zasadę demokracji – równość szans wyborczych.
Można oczywiście – zresztą całkiem słusznie – twierdzić, że ugrupowania startujące w wyborach nigdy nie mają w pełni równych szans. I nie chodzi oczywiście o ich popularność w społeczeństwie, ale chociażby o zasoby finansowe, od których zależą możliwości prowadzenia kampanii wyborczej. Jednak i w tym przypadku w wielu krajach prawo wyborcze stara się z jednej strony ograniczyć ilość środków przeznaczanych na propagandę wyborczą, a z drugiej zapewnić przynajmniej częściową refundację wydatkowanych pieniędzy. Nie są to regulacje idealne, a na dodatek dość łatwe do obejścia, ale przynajmniej w jakimś zakresie wyrównują szanse startujących. Wieloletnie doświadczenia pokazują też, że nie wszystko zależy od kampanii wyborczej, a zwłaszcza od ilości włożonych w nią środków finansowych.
W państwach autorytarnych i zmierzających w tym kierunku sprawujący władzę dążą do przejęcia, a przynajmniej neutralizacji, środków masowego przekazu. O ile podporządkowanie mediów publicznych najczęściej nie stanowi większego problemu, to już z prywatnymi bywa różnie. W państwach o słabszych tradycjach demokratycznych (np. w Turcji) najczęściej zastrasza się dziennikarzy albo po prostu wsadza ich do więzienia. Tam, gdzie w większym stopniu władze starają się zachować pozory (tak było początkowo np. w Rosji), dąży się raczej do ich wykupu – najczęściej przez całkowicie uzależnionych od władzy biznesmenów lub po prostu przez spółki skarbu państwa. Dość nowatorskim pomysłem było stworzenie na Węgrzech specjalnej fundacji, która przejęła kontrolę na prawie wszystkimi prywatnymi mediami, które „dobrowolnie” zostały do niej przekazane przez dotychczasowych właścicieli. Jak jednak pokazują doświadczenia z czasów komunistycznych, nawet pełna kontrola środków masowego przekazu nie gwarantuje utrzymania władzy. Jej utrata następuje jednak tylko w przypadku całkowitego bankructwa gospodarczego (państwa komunistyczne) albo klęski wojennej (np. Argentyna po klęsce w wojnie z Wielką Brytania o Falklandy czy faszystowskie Włochy w trakcie II wojny św.), a to nie zdarza się często.
O ile szukanie dodatkowych (nie zawsze legalnych) środków finansowych na prowadzenie kampanii wyborczej, czy uzyskiwanie wpływu na media zdarza się w mniejszym czy większym stopniu w wielu krajach, to podsłuchiwanie przeciwników politycznych jest sytuacją wyjątkową. Najsłynniejsza związana z tym afera, amerykańska Watergate, doprowadziła do dymisji Prezydenta Richarda Nixona. Zaostrzająca się w wielu krajach polaryzacja polityczna i rozwój techniki powodują, że wzrasta u sprawujących władzę pokusa skorzystania z nowych możliwości. Zwłaszcza w państwach naszej części Europy.
Coraz wyraźniej widać, że zwycięstwo demokracji w dawnych krajach tzw. demokracji ludowej, było pozorne. Niestety, większość polityków, co ciekawe także młodszego pokolenia, nie rozumie (albo nie chce zrozumieć) podstawowej zasady tego systemu – władzy nie zdobywa się na zawsze. Wyborcze zwycięstwo z zasady oznacza sprawowanie rządów tylko przez określony czas. Dlatego w walce wyborczej nie wykorzystuje się możliwości, które znajdują się w rękach służb specjalnych i nie eliminuje z życia politycznego polityków opozycji, o ile oczywiście rażąco nie złamali obowiązującego prawa. A przede wszystkim dopuszcza się możliwość oddania władzy po przegranych wyborach. Po to, żeby przy następnej elekcji mieć szansę tę władzę odzyskać.
Odmienność zachowań polskich i innych wschodnioeuropejskich polityków nie wynika oczywiście z ich genetycznych uwarunkowań. W większym stopniu można winą obciążyć wzorce kulturowe przekazywane w procesach socjalizacyjnych z pokolenia na pokolenie. A to pokazuje głównego odpowiedzialnego – społeczeństwo. Gdy ponad miesiąc temu austriackie organy ścigania wszczęły śledztwo przeciw kanclerzowi Sebastianowi Kurzowi (samo w sobie u nas nie do pomyślenia) za kupowanie fałszywych wyników badań opinii publicznej, co umożliwiło mu zdobycie władzy w Austriackiej Partii Ludowej, już po kilku dniach podał się on do dymisji. Co więcej, kilka tygodni później zapowiedział wycofanie się z życia politycznego. Czyżby ruszyło go sumienie? Nie. To sondaże jednoznacznie pokazały, że Austriacy nie tolerują takich zachowań i nie będą stosować taryfy ulgowej nawet jeżeli dotyczy to powszechnie lubianego i cenionego kanclerza.
W Polsce taka reakcja opinii publicznej jest nierealna. Od dłuższego czasu polaryzacja elektoratu, usilnie podtrzymywana przez dwie najsilniejsze partie, powoduje nie tylko brak przepływu wyborców pomiędzy zwolennikami rządu i opozycji, ale prawie całkowitą odporność na jakiekolwiek zarzuty formułowane pod adresem ich politycznych wybrańców. Do części informacje o aferach w ogóle nie docierają, inni w nie po prostu nie wierzą, a pozostali są w stanie te informacje zracjonalizować, uznając wyższe racje stojące po stronie oskarżonych. Dotyczy to nawet sytuacji zawłaszczania publicznego majątku, a co dopiero podsłuchów wobec politycznych przeciwników.
W trakcie kampanii parlamentarnej przed wyborami w 1991 roku byłem szefem sztabu Unii Demokratycznej w okręgu sosnowieckim. Standardem były wówczas spotkania kandydatów z wyborcami we wszystkich miastach i miasteczkach okręgu wyborczego. Jedno z nich miało się odbyć w niedzielne popołudnie w Wolbromiu. Ponieważ zwykle wyborców było mniej niż kandydatów, ogromnym zaskoczeniem były tłumy, które pojawiły się w miejscowym domu kultury. Okazało się, że wszyscy spodziewali się obecności Jacka Kuronia (zaproszenia były wieszane na plakacie wyborczym z jego zdjęciem). Nic więc dziwnego, że zgromadzeni byli mocno rozczarowani, że zamiast powszechnie znanego byłego wówczas ministra pracy i polityki socjalnej, pojawili się kompletnie nieznani kandydaci z naszego okręgu, chociaż akurat dwaj pierwsi na liście – profesorowie Jerzy Zdrada i Andrzej Romanowski – pochodzili z Krakowa i byli dość znanymi tam działaczami demokratycznej opozycji. W trakcie spotkania jeden z obecnych wolbromian zabrał głos twierdząc, że „za komuny było lepiej”. Na te słowa gwałtownie zareagował prof. Zdrada, który zaczął opowiadać o własnych doświadczeniach z okresu działalności opozycyjnej, gdy był zatrzymywany, śledzony i podsłuchiwany przez Służbę Bezpieczeństwa. Siedząc za stołem prezydialnym miałem możliwość obserwacji obecnych na sali. Na twarzach wszystkich malowało się bezgraniczne zdumienie. Jakie represje? Jakie podsłuchy? Jakie SB? Dla nich to była kompletna abstrakcja. Realne za to były problemy bytowe, a transformacja gospodarcza przyniosła w pierwszych latach spadek poziomu życia nawet w porównaniu do trudnych lat końcówki PRL-u.
Od tamtego czasu minęło już ponad trzydzieści lat. Polska jest w zupełnie innym miejscu, poziom życia jest na nieporównywalnie wyższym poziomie. Ale dla większości Polaków, zwłaszcza tych głosujących na Prawo i Sprawiedliwość, bezpieczeństwo – zarówno to fizyczne, jak i socjalne – jest o wiele ważniejsze od szeroko rozumianej wolności. Tym bardziej, gdy groźba jej ograniczenia nie dotyczy ich bezpośrednio. I dlatego afera podsłuchowa nie wywoła na nich większego wrażenia. No chyba, że podsłuchiwanymi okażą się nie tylko liderzy opozycji.
Karol Winiarski
P.S.
Dzień przed wigilią zmarł nagle Paweł Wojtusiak, od jedenastu lat radny Rady Miejskiej Sosnowca. Poznałem Pawła kilkanaście lat temu. Od tego czasu nasze polityczne drogi schodziły się i rozchodziły. Często nie podzielałem jego życiowych wyborów. Zawsze jednak uważałem go za jednego z inteligentniejszych i bardziej kompetentnych samorządowców, który może jeszcze wiele osiągnąć zarówno w lokalnej, jak i krajowej polityce. Tak się jednak nie stało i już nigdy nie stanie. Będzie go nam wszystkim brakowało. Żegnaj Pawle.