Silni, zwarci, gotowi
„Silni, zwarci, gotowi”, „Płonne są rachuby na słabość Polski jej wrogów”. „Nie tylko nie damy całej Polski, ale nawet guzika”. Takie buńczuczne wypowiedzi przywódców II Rzeczpospolitej powtarzała rządowa propaganda w przededniu wybuchu II wojny światowej. Potwierdzeniem tych zapewnień był plan obrony całej granic polsko-niemieckiej, zamiast zdecydowanie łatwiejsze i sensowniejsze z wojskowego punktu widzenia skoncentrowanie się na próbie powstrzymania wroga na linii Wisły. Po tygodniu Niemcy byli pod Warszawą, a wojna była przegrana. Podobno, gdy później pytano Józefa Becka dlaczego politycy i wojskowi opowiadali rzeczy, które nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, odpowiedział: „A co mieliśmy mówić? Przyznać, że nie mamy żadnych szans?”
Reakcja większości polityków (nie tylko polskich) i części komentatorów na ubiegłotygodniowe naruszenie polskiej przestrzeni powietrznej przez rosyjskie drony była wręcz entuzjastyczna. „Polska zdała egzamin”. „Procedury zadziałały”. „Sojusznicy pokazali solidarność z Polską”. „Wczorajsza noc pokazała, że jesteśmy w stanie obronić każdy centymetr terytorium NATO, w tym przestrzeń powietrzną”. Słabo zorientowany obserwator pomyślałby, że udało się zestrzelić wszystkie drony i to zaraz po ich pojawieniu się w naszej przestrzeni powietrznej. Tymczasem kilka dni po tym wydarzeniu nie wiemy nawet ile dokładnie obiektów przeleciało nad naszą granicę (19 czy 21 – na szczęście nieuzbrojonych), jaki był ich rodzaj (Gerany czy Gerbery), ani nawet ile udało się zestrzelić (3 czy 4). Wiadomo tylko, że przytłaczająca większość nie została przez polskie i sojusznicze siły unicestwiona, a koszt pocisków użytych do zestrzelenia tych nielicznych, nie mówiąc już o całkowitych kosztach całej operacji, był dziesiątki, jeżeli nie setki razy większy niż wartość samych dronów. Tej samej nocy na terytorium Ukrainy wleciało 415 rosyjskich bezzałogowych obiektów (nie licząc rakiet), z czego 386 zostało zestrzelonych przy użyciu naziemnych środków rażenia. I była to dość standardowa skuteczność ukraińskiego systemu obrony powietrznej wykorzystującego znacznie tańsze niż nasze środki defensywne.
Nie wiadomo dlaczego większość dronów swobodnie przeleciała przez nasz kraj rozbijając się wiele kilometrów od polskiej granicy? Opowieści, że strącano tylko obiekty, które mogły stanowić niebezpieczeństwo, w świetle zniszczenia jednego z budynków mieszkalnych, są po prostu kompromitujące. Albo więc eliminowano tylko te drony, które udało się zlokalizować i nakierować na nie samoloty, albo po prostu oszczędzano kosztujące miliony złotych pociski. Oczywiście nie miałoby to wiele wspólnego z kompletnie absurdalnymi wypowiedziami szefa naszego Sztabu Generalnego: „Nie liczy się wartość rakiety użytej do zestrzelenia drona. Liczy się wartość tego, co ten dron może zniszczyć. Jeśli to ma być życie Polaka, to ono nie ma ceny”. Kierując się takim rozumowaniem, po miesiącu rosyjskich nalotów dronowych z powodu wyczerpania zasobów obronnych bylibyśmy całkowicie bezbronni wobec o wiele groźniejszych Iskanderów czy Kindżałów. Używanie tak drogiego uzbrojenia do zestrzeliwania tak tanich i tym samym tak licznych obiektów jest absurdalne. Tyle, że nie mamy innych środków obrony antydronowej.
Od samego początku wojny w Ukrainie rola dronów nieustannie rośnie. Jest to jednocześnie najszybciej rozwijający się pod względem technologicznym rodzaj uzbrojenia. W równie szybkim tempie Rosja i Ukraina pracują nad systemami antydronowymi. Nie trzeba być ekspertem wojskowym, żeby zauważyć, że współczesna wojna jest zupełnie inna od poprzednich. Broń, która wydawała się decydująca w poprzednich konfliktach, na froncie ukraińskim nie odgrywa większej roli. Teraz okazało się, że jest to wiedza, która nie dotarła do polskich polityków i wojskowych. Polska okazała się całkowicie nieprzygotowana do reakcji na rosyjskie prowokacje, które przecież będą się powtarzać, dlatego że tego typu działania ośmieszają państwo polskie, a jednocześnie nie grożą żadnymi poważnymi konsekwencjami. Tymczasem okazało się, że zamiast współpracować blisko z Ukraińcami, którzy wyprzedzili nie tylko Polskę, ale nawet USA, w prowadzeniu nowoczesnej wojny, kupowaliśmy broń od Wielkiego Brata, która okazuje się bezużyteczna. Za dwa lata dostaniemy od Amerykanów system Barbara, który opiera się na kilku aerostatach, na których zainstalowane systemy radarowe monitorują przestrzeń powietrzną w promieniu kilkuset kilometrów. Tyle, że zestrzelenie takiego sterowca nie będzie stanowiło dla Rosjan żadnego problemu i cały system wart prawie miliard dolarów okaże się kupą złomu. Na dodatek w ostatnich miesiącach, podobno z powodów braku pieniędzy, wstrzymaliśmy realizację innych programów antydronowych i nie zamierzamy też podejmować współpracy z polskimi prywatnymi polskimi firmami, które oferują stosunkowo tanie i zapewne o wiele bardziej skuteczne rozwiązania.
Warto w tym miejscu przytoczyć anonimową wypowiedź oficera wojsk lądowych z najnowszej książki Edyty Żemły „Wojsko z tektury”: „Wie pani, czemu politycy nakupili nam tyle tych ciężkich czołgów czy innych wielkich wozów, chociaż wszyscy wiedzą, że one sprawdziły się na wojnach, które już były, a nie tych które będą? Ponieważ nie wystawi pani na paradę czy defiladę tego, co jest najważniejsze, nowoczesnych systemów obrony powietrznej i antyrakietowej, systemów teleinformatycznych czy przeciwdronowych. Problem w tym, że te systemy nie jeżdżą na gąsienicach i na kołach, nie mają długich luf i masywnych konstrukcji. Jak to pani pokaże na defiladzie? Natomiast czołg to jest czołg. Super wygląda.”. Jest to jedna z mniej bulwersujących wypowiedzi pokazujących prawdziwy stan polskiej armii. Jednocześnie politycy, którzy nie przyłączyli się do chóru entuzjastów działań polskich i sojuszniczych sił po rosyjskiej akcji pokazując jak wygląda rzeczywistość, spotkali się totalną krytyką. Przecież nie można mówić prawdy i denerwować rodaków. Niech żyją w nieświadomości i bezrefleksyjnie akceptują wydawanie setek miliardów złotych na zakupy archaicznych rodzajów uzbrojenia.
Kwestia naszego zabezpieczenia przed atakami dronowymi wygląda jednak jeszcze gorzej. Sekretarz Generalny NATO Mark Rutte oraz dowódca sił Paktu Północnoatlantyckiego w Europie Alexus Grynkewich ogłosili hucznie nowy program wzmocnienia flanki wschodniej pod budującą nazwą Wschodnia Straż (Eastern Sentry). Już sam fakt, że nastąpiło to kilka dni po rosyjskiej akcji świadczy o czysto marketingowym celu tej inicjatywy. Poważnego programu nie tworzy się w tak ekspresowy sposób. Najgorsze jednak jest to, że wzmocnienie polskiej obrony ma polegać na wysłaniu przez poszczególne kraje samolotów różnych typów (na razie dziewięciu, najwyżej w sumie kilkunastu), kilku śmigłowców oraz dwóch baterii systemu Patriot. Co do systemów antydronowych, to generał Grynkewich poinformował, że właśnie wrócił z krajów nadbałtyckich, gdzie dowiadywał się „jakie czujniki i jaki sprzęt są potrzebne do pełnego zabezpieczenia wschodniej flanki NATO”. Świadczy to o jednym – Pakt Północnoatlantycki jest równie nieprzygotowany do obrony przed tym rodzajem broni jak Polska. Jeżeli na Kremlu nie byli tego pewni, to teraz otrzymali potwierdzenie z samej Brukseli. W tej sytuacji twierdzenia ministra obrony Władysława Kosiniaka-Kamysza, że Eastern Sentry to „jedna z największych operacji w historii NATO oraz twarda i jasna odpowiedź Sojuszu”, trudno nawet komentować.
O ile reakcje naszych europejskich sojuszników, przynajmniej w sferze retorycznej, były zgodne z oczekiwaniami, to Donald Trump po raz kolejny zaskoczył. Po deklaracjach złożonych w trakcie wizyty Karola Nawrockiego w Białym Domu można było oczekiwać zdecydowanego potępienia działań Kremla. Tymczasem usłyszeliśmy sprzeczne i niekiedy pozbawione elementarnej logiki wypowiedzi amerykańskiego Prezydenta, które świadczą o tym, że na żadną realną pomoc ze strony Stanów Zjednoczonych liczyć nie możemy. Nikt tego oczywiście oficjalnie nie przyzna, ponieważ wielu nie chce w to uwierzyć, a pozostali po prostu nie chcą się przyzna do błędnej polityki prowadzonej przez polskie elity polityczne przez ostatnie trzydzieści lat. Do tego bowiem prowadzi uzależnienie bezpieczeństwa od zewnętrznego patrona, który ma własne interesy i nie będzie ich podporządkowywał oczekiwaniom średniej wielkości krajowi z dalekiej Europy – kontynentu, którego rola we współczesnym świecie ulega szybkiej marginalizacji.
Potwierdzeniem tego jest treść ostatniego listu Donalda Trumpa do europejskich sojuszników. Uzależnienie wprowadzenia sankcji na Rosję od całkowitej rezygnacji z zakupów jej ropy naftowej (o gazie nie wspomniał, co być może potwierdza istnienie planu przymusowego pośrednictwa firm amerykańskich w sprzedaży tego rosyjskiego paliwa krajom europejskim) jest oczywiście słusznym postulatem, ale kierowanie tego żądania do wszystkich krajów NATO oznacza, że nie zostanie on nigdy spełniony. Słowacja, Węgry, a przede wszystkim Turcja z pewnością tego nie zrobią i nikt nie będzie w stanie tego na nich wymusić. Tym bardziej nierealne jest wprowadzenie żądanych przez Donalda Trumpa karnych ceł na Chiny, co miałoby je skłonić do zaprzestania kupowania rosyjskich surowców energetycznych. Chodzi więc o znalezienie wygodnej wymówki i przerzucenie odpowiedzialności na innych.
Jedność w obliczu zagrożenia jest rzeczą cenną i pożądaną. Ale nie powinna fałszować rzeczywistości. Kluczem do podejmowania skutecznych działań jest jej prawidłowa ocena. Błędne zdiagnozowanie sytuacji skutkuje złymi decyzjami. Można oczywiście optymistycznie zakładać, że zarówno politycy jak i wojskowi doskonale zdają sobie sprawę z całkowitego nieprzygotowania naszych sił zbrojnych do wymogów współczesnej wojny, a jedynie podobnie jak Józef Beck przed wojną, robią dobrą minę do złej gry. II RP nie miała szans, żeby dorównać sile militarnej III Rzeszy. W przypadku Polski i Rosji aż takich dysproporcji nie ma – PKB naszego wschodniego sąsiada jest 2,5-krotnie wyższe od naszego, co przy wojnie obronnej daje spore szanse skutecznej obrony (widać to na przykładzie znacznie biedniejszej od Polski Ukrainy). Blef nie byłby potrzebny, gdyby nasze elity nie uznały w swoim czasie, że opieka Wielkiego Brata zza oceanu rozwiązuje wszystkie nasze problemy związane z zewnętrznym bezpieczeństwem. I gdyby nie traktowały Rosjan i Ukraińców jak prymitywnych barbarzyńców, od których niczego nie można się nauczyć. Dopiero teraz Radosław Sikorski pojechał do Kijowa prosić o pomoc w budowie zapory antydronowej. Dwa lata za późno.
Karol Winiarski