Białoruski bufor
9 września, a więc przed dronowym nalotem na Polskę, Donald Tusk zapowiedział zamknięcie granicy polsko-białoruskiej z powodu rozpoczynających się kilka dni później manewrów wojsk Rosji i Białorusi o kryptonimie „Zapad”, które zdaniem premiera miały stanowić bezpośrednie zagrożenie dla Polski. Niestety szef rządu nie wyjaśnił w jaki sposób zamknięcie przejść granicznych miało nas zabezpieczyć przed rosyjską agresją, tym bardziej, że już wiele tygodni temu Aleksandr Łukaszenka ogłosił ich odsunięcie od granicy z Polską.
Po zakończeniu trwających kilka dni manewrów okazało się, że granice nie zostaną otwarte. Nowa narracja polskich władz wskazywała na inne problemy w stosunkach polsko-białoruskich, a przede wszystkim organizowanie grup migrantów szturmujących naszą granicę oraz prześladowanie polskich działaczy (w tym księży) na Białorusi. Zarzuty wobec Mińska były jak najbardziej zasadne, ale taka sytuacja trwa od wielu lat, a do tej pory tak drastycznych środków władze polskie nie stosowały. Na dodatek ta nowa narracja pojawiła się już po zakończeniu manewrów, gdy dotychczas podawane powody stały się nieaktualne.
Dość niespodziewanie Donald Tusk ogłosił w minionym tygodniu otwarcie przejść granicznych uzasadniając ten krok … zakończeniem manewrów „Zapad”. Nie wiadomo jakie były prawdziwe powody tej decyzji. Wątpliwe, żeby zareagowano na protesty lokalnych przedsiębiorców, dla których decyzja polskiego rządu oznaczała milionowe straty. Być może doszło do jakiegoś poufnego porozumienia z rządem Białorusi za pośrednictwem władz chińskich (minister spraw zagranicznych przebywał kilka dni później w Warszawie i rozmawiał zarówno z Prezydentem Karolem Nawrockim, jak i ministrem Radosławem Sikorskim) lub amerykańskich (John Cole, wysłannik Donalda Trumpa, kilka dni wcześniej wynegocjował w Mińsku zwolnienie kilkudziesięciu więźniów politycznych w zamian za zniesienie niektórych sankcji), a jego treść zostanie wkrótce ujawniona. W przeciwnym razie okazałoby się, że to kolejna nieprzemyślana akcja polskich władz, z której musiały się wycofać z powodu nacisków możnych tego świata bez żadnych realnych korzyści.
Polska polityka wobec Białorusi w ciągu ostatnich trzydziestu lat (a więc w okresie rządów Aleksandra Łukaszenki) przypomina sinusoidę. Lata sankcji i zamrożenia relacji były przeplatane kolejnymi próbami resetu we wzajemnych stosunkach. Kończyły się one zwykle wraz z kolejnymi wyborami prezydenckimi, po których białoruski dyktator zamykał swoich przeciwników w więzieniach. W 2020 roku doszło do dość zasadniczej zmiany – polityczni rywale zostali uwięzieni przed wyborami. Powodem była zmiana nastrojów społecznych. O ile wcześniej Łukaszenka cieszył się sporym poparcie swoich rodaków (prawdopodobnie większościowym), o tyle pandemia i zła sytuacja gospodarcza realnie zagroziły mu utratą władzy. Dlaczego jednak nie poczekał do wyborów, skoro ich wyniki ustala on sam, co zresztą wiele lat temu w przypływie szczerości potwierdził? Prawdopodobnie dlatego, że tym razem byli to kandydaci wspierani przez Rosję, która chciała się pozbyć nie do końca uległego wasala. Wsparcie „rezerwowej” kandydatki (Swiatłana Cichanouska była żoną jednego z uwięzionych) przez państwa zachodnie i nieuznanie przez nich wyników sfałszowanych wyborów spowodowało, że Kreml zmienił zdanie. Wybrał mniejsze zło. Tym bardziej, że cała sytuacja osłabiła Łukaszenkę i zmusiła go do większej uległości wobec Rosji.
zawsze krytykował takie stanowisko naszego kraju (zgodne zresztą ze stanowiskiem Brukseli), uważając, że powinniśmy porzucić naiwne marzenia o demokratyzacji Białorusi i wesprzeć starania Łukaszenki o zmniejszenie zależności od Rosji. Witold Jurasz, były ambasador Polski w Mińsku, a obecnie zastępca redaktora naczelnego Onetu, Byłaby to jednak rezygnacja z promowania zachodnich wartości – demokracji i praw człowieka – co oznaczałoby z kolei utratę wiarygodności UE. Nie chcąc z tego zrezygnować Bruksela i Warszawa próbowały prowadzić politykę kija i marchewki. Niestety, zarówno rosyjski kij jak i rosyjska marchewka okazały się o wiele bardziej skuteczne. Moskwie metody rządów Aleksandra Łukaszenki zupełnie nie przeszkadzały, a ścisłe powiązania gospodarcze pozwalające utrzymać stosunkowo wysoki jak na wschodnie standardy poziom życia, stanowiły wystarczający środek nacisku. Zresztą pełna demokratyzacja prędzej czy później groziłaby Łukaszence utratą władzy, a to dla białoruskiego dyktatora było z oczywistych powodów nie do przyjęcia.
Sytuacja obecnie uległa zmianie. Rosja stanowi już nie tylko hipotetyczne, ale coraz bardziej realne zagrożenie dla swoich sąsiadów. Jednocześnie wydarzenia sprzed pięciu lat pokazały, że białoruska opozycja (nie zawsze zresztą proeuropejska) nie ma żadnych szans na przejęcie władzy. Łukaszenka przetrwał wielosettysięczne demonstracje, a jego poparcie wśród rodaków jest obecnie prawdopodobnie większe niż w roku 2020. Sytuacja gospodarcza uległa poprawie, a rosyjski najazd na Ukrainę przestraszył Białorusinów przed konsekwencjami próby wydostania się z rosyjskiej strefy wpływów. Nie jest to zresztą efekt widoczny tylko w kraju naszego sąsiada. Strach przed wojną motywuje też obywateli wielu innych państw do żądań ograniczenia pomocy dla walczących Ukraińców i wzmacnia pozycje prorosyjskich polityków, czego Słowacja i Węgry są najlepszym przykładem.
Próba przeciągnięcia Białorusi na stronę cywilizowanego świata (rozumianego jako obszaru, gdzie respektowane są prawa człowieka, a władze wybiera się w demokratycznych wyborach) nie ma nie tylko większych szans, ale powoli traci również sens. Działania wielu europejskich polityków, a zwłaszcza kolejne decyzje podejmowane przez Donalda Trumpa, powoli podważają wartości, na których oparty był zachodni świat. W tej sytuacji próby wspierania demokracji i praw człowieka w Białorusi pachnie coraz większą hipokryzją.
Aleksandr Łukaszenka w ostatnich miesiącach zwolnił część więźniów politycznych. To prawda, że ciągle aresztowani są nowi przeciwnicy władzy, ale w poprzednich latach białoruski dyktator zamykał, ale nie zwalniał. Wyraźne są także jego zabiegi o poprawę relacji ze Stanami Zjednoczonymi, co zostało pozytywnie przyjęte w Waszyngtonie – poza wizytą wysłannika Donalda Trumpa w Mińsku, doszło również do rozmowy telefonicznej przywódców obydwu państw. Białorusini ostrzegli też polskie władze o nadlatujących rosyjskich dronach, a część podobno zestrzelili. Nie można wykluczyć, że są to działania uzgodnione z Moskwą i stanowią część rosyjskiej strategii neutralizowania Amerykanów i osłabiania ich wsparcia dla Ukrainy. Ale być może jest to próba Łukaszenki powrotu do polityki względnego równoważenia wpływów Rosji i Zachodu. Widocznie Donald Trump i jego współpracownicy uznali, że warto to sprawdzić. Polski rząd zajął inne stanowisko.
Od kilku miesięcy władze białoruskie publicznie proponują Warszawie wznowienie dialogu w sprawach bezpieczeństwa i przeprowadzanie wzajemnych inspekcji wojskowych w pasie 80 km od granicy. Warszawa zdecydowanie odrzuciła te propozycje. W przeciwieństwie do Amerykanów zajmujemy pryncypialne stanowisko i nie jesteśmy zainteresowani nawiązaniem jakichkolwiek kontaktów. Trudno zrozumieć takie stanowisko w sytuacji, gdy jednocześnie groźba rosyjskiej agresji jest traktowana coraz bardziej poważnie. A bez współdziałania Białorusi będzie ona w praktyce niemożliwa. Jeżeli jest choć cień szansy na zmniejszenie zależności Mińska od Moskwy i uspokojenie sytuacji na naszej wschodniej granicy, powinnyśmy to wykorzystać. Zamiast tego mamy aroganckie odpowiedzi polskiego ministerstwa spraw zagranicznych, które od lat nie jest nawet w stanie doprowadzić do uwolnienia Andrzeja Poczobuta, a rok temu na prośbę Amerykanów oddało schwytanego w Polsce rosyjskiego agenta, którego ci wymienili na swoich obywateli. Radosław Sikorski potrafi swoimi twardymi wystąpieniami na Radzie Bezpieczeństwa ONZ wzbudzaćaplauz nie tylko w Polsce. Gdy jednak spojrzećna konkretne efekty jego działalności, to okazują się one bardzo ograniczone. Białoruś jest tego najlepszym przykładem.
Karol Winiarski