Wojny na górze
W 1990 roku trwała w Polsce „wojna na górze” pomiędzy dwoma postsolidarnościowymi obozami – Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego. Lider Solidarności nie mógł się pogodzić z rolą emerytowanego bohatera walki o niepodległość i wspierany przez braci Kaczyńskich podjął walkę o prezydenturę głosząc coraz bardziej populistyczne, a czasami wręcz ocierające się o antysemityzm, hasła. Większość czołowych przywódców ruchu „Solidarności”, w tym przede wszystkim środowiska lewicowo-liberalne, stanęła murem za pierwszym niekomunistycznym premierem przeprowadzającym Polskę przez bolesny proces transformacji ustrojowo-gospodarczej. Wojna zakończyła się całkowitym zwycięstwem Lecha Wałęsy, który został pierwszym wybranym w powszechnych wyborach Prezydentem Polski, a jego rywal ustąpił z funkcji premiera. Dość szybko jednak między dotychczasowymi wrogami doszło do poprawy wzajemnych stosunków mimo dzielących ich różnic. Nowa wojna wybuchła za to między Lechem Wałęsą, a jego dotychczasowym zapleczem politycznym. Dwa lata później Jarosław Kaczyński uczestniczył w manifestacji przed Belwederem w trakcie której spalono kukłę wyobrażającą Prezydenta. Tym razem pojednania nie było. W roku 2025 wybuchła kolejna „wojna na górze”. Jednak w przeciwieństwie do poprzedniej szans na jej zakończenie nie ma, a skutki będą o wiele bardziej dramatyczne.
W drugiej turze wyborów prezydenckich w Polsce, które odbyły się kilka miesięcy temu, Polacy wybierali między dżumą a cholerą. Z jednej strony, kandydat popierany przez partie koalicji rządowej, gwarantował bezrefleksyjne podpisywanie wszystkich ustaw, które w równie bezrefleksyjny sposób uchwalane byłyby w polskim parlamencie. Na to przecież czekał rząd Donalda Tuska wstrzymując planowane zmiany do czasu przejęcia kontroli nad Pałacem Prezydenckim. Z drugiej strony, kandydat opozycji dawał pewność, że w przeciwieństwie do dotychczasowego lokatora gmachu przy Krakowskim Przedmieściu, będzie bezkompromisowo walczył z rządem przy pomocy prawa weta. Albo monopol władzy, albo totalny chaos. Polacy wybrali drugą opcję.
W ciągu niespełna pięciu miesięcy swojej prezydentury, Karol Nawrocki zawetował dwadzieścia ustaw uchwalonych przez Polski parlament – więcej niż jego poprzednik. Co prawda większość dwóch kadencji Andrzeja Dudy przypadła na czasy rządów Prawa i Sprawiedliwości, gdy w oczywisty sposób powodów do blokowania zmian legislacyjnych gospodarz Pałacu Prezydenckiego miał mniej, ale i tak w ciągu dwóch lat rządów przeciwnego obozu politycznego skorzystał ze swojego prawa tylko kilkanaście razy. Warto jednak zwrócić uwagę, że jednocześnie Andrzej Duda skierował sześćdziesiąt jeden ustaw do Trybunału Konstytucyjnego, co przy obecnym składzie tego organu gwarantowało zablokowanie ich wejścia w życie. Karol Nawrocki nie próbuje zrzucać odpowiedzialności na innych. I to go różni od swojego emocjonalnego, niezdecydowanego, ale i szukającego czasami porozumienia, poprzednika.
Ustawy wetowane przez Karola Nawrockiego dotyczą różnych spraw i są różnej wagi. Bardzo też zróżnicowane są uzasadnienia, które przedstawia Prezydent. Czasami powołuje się na obietnice składane w trakcie kampanii wyborczej, chociaż jednocześnie nie przeszkadzało mu to w podpisaniu ustawy podnoszącej podatek bankowy – a przecież osobiście i publicznie podpisał zobowiązanie zablokowania wszelkich podwyżek podatków i opłat, które chciałby wprowadzić rząd. Często jednak powody podawane przez Karola Nawrockiego są wyraźnie naciągane i trudne do zrozumienia. Trudno przecież poważnie potraktować argument, że konsumenci mieli zbyt mało czasu, aby przygotować się do podwyżki akcyzy na wyroby alkoholowe, która miała wejść w życie od nowego roku. Wszystko więc wskazuje, że zasadniczym celem Karola Nawrockiego jest walka z obecnym rządem, co zresztą biorąc pod uwagę wypowiedzi jego i jego współpracowników, nie jest stwierdzeniem odkrywczym. Ale już odpowiedź na pytanie dlaczego chce go obalić, a przynajmniej osłabić, nie jest już taka prosta.
Najprostsze wyjaśnienie wskazuje na chęć utorowania drogi partiom prawicowym do zwycięstwa w wyborach w roku 2027. Bez wątpienia Karol Nawrocki jest politykiem o orientacji katolicko-narodowej i wszelkie liberalno-demokratyczne poglądy są mu całkowicie obce, a nawet wrogie. Tym samym powrót do władzy Prawa i Sprawiedliwości, a co jeszcze bardziej prawdopodobne, przejęcie władzy przez szeroką koalicję partii prawicowych z udziałem obydwu Konfederacji, w pełni odpowiadałoby jego najgłębszym przekonaniom. Tyle, że jak pokazują sondaże ostatnich miesięcy takie zachowanie Karola Nawrockiego tchnęło nowe życie w wydawałoby się znajdująca się w stanie terminalnym obecną koalicję i jej klęska w następnych wyborach parlamentarnych nie jest już taka pewna jak jeszcze kilka miesięcy temu. Czasami też realizacja własnych poglądów może stać w sprzeczności z własnym interesem politycznym. I tak stałoby się w przypadku, gdyby w 2027 roku nastąpiła zmiana władzy.
Karol Nawrocki buduje swoją popularność w opozycji do rządu, który nie cieszy się poparciem większości Polaków. Ale biorąc pod uwagę chociażby stan polskich finansów publicznych czy systemu ochrony zdrowia, zmiana władzy nie przyniesie radykalnej poprawy sytuacji. Nie przyniesie nawet zahamowania szybko pogłębiającego się kryzysu. Wymaga to bowiem szeregu niepopularnych decyzji oszczędnościowych i zwiększenia podatków, na co z pewnością nowe władze się nie zdecydują. A jeśli nawet stałby się cud i prawicowy rząd podejmując to polityczne ryzyko, to postawiłby w niesłychanie trudnej sytuacji Karola Nawrockiego. Zarówno podpisanie stosownych ustaw, jak i ich zawetowanie, spotkałoby się z niezrozumieniem ze strony części prawicowego elektoratu. A to osłabiałoby znacząco szanse Prezydenta na reelekcję w 2030 roku, co przecież jest jego zasadniczym celem. Gdyby dalej premierem rządu był Donald Tusk, totalna krytyka jego rządów byłaby czymś oczywistym i naturalnym, a zwycięstwo w kolejnych wyborach prezydenckich niezagrożone.
Bezwzględna walka Prezydenta z rządem przynosi, przynajmniej na razie, korzyść obydwu stronom. A to oznacza, że miejsce lidera polskiej prawicy powoli zajmuje Karol Nawrocki zastępując Jarosława Kaczyńskiego, który zachowuje się zadziwiająco pasywnie. Być może nie przyjmuje do wiadomości, że kolejny polityk, którego zrobił Prezydentem, okazuje tak jawną niewdzięczność i chce się pozbyć swojego dobroczyńcy. Gdyby tak było, nie doceniałby bezwzględności Karola Nawrockiego, o której mówią często ci, którzy mieli okazję z nim współpracować. Albo po prostu nie chce się przyznać do kolejnego pyrrusowego zwycięstwa.
Być może jednak Jarosław Kaczyński liczy na to, że po wygranych wyborach parlamentarnych, to on znowu będzie rozdawał karty na prawicy, a Prezydent zejdzie na drugi plan i nie będzie rzucał mu kłód pod nogi. To dość ryzykowne założenie biorąc pod uwagę, że Prawo i Sprawiedliwość nawet jeżeli wygra wybory, to nie będzie w stanie samodzielnie stworzyć rządu. A to daje Prezydentowi ogromny wpływ na jego kształt, w tym na osobę premiera. Zwłaszcza, że prezes Prawa i Sprawiedliwości nie jest w stanie ostatnio zapanować nad kłótniami w swojej własnej partii, nad którą do niedawna wydawało się, że sprawuje pełną kontrolę. Można nawet odnieść wrażenie, że spory „maślarzy” wspieranych przez „ziobrystów” z „harcerzami” odbywają się przy całkowitym ignorowaniu jego osoby.
Jest też w końcu inne wytłumaczenie obecnej postawy prezesa. Jarosław Kaczyński skończył już 76 lat. Pomimo niezłej formy fizycznej i intelektualnej, zdaje sobie sprawę, że jego czas aktywnego życia politycznego dobiega końca. Być może więc Karol Nawrocki ma być namaszczonym następcą Jarosława Kaczyńskiego na pozycji lidera polskiej prawicy. Tym bardziej, że funkcja którą sprawuje daje mu szersze możliwości integracji środowisk prawicowych niż liderowi jednej, nawet największej partii politycznej. To daje nadzieję na ostateczne wyeliminowanie z życia politycznego Donalda Tuska, który nie ma jeszcze siedemdziesiątki i z pewnością będzie dłużej aktywny politycznie niż Jarosław Kaczyński. A przecież nienawiść dla „mordercy” brata to jedna z głównych obsesji prezesa Prawa i Sprawiedliwości.
Niezależnie od motywacji, którymi kieruje się Jarosław Kaczyński, jego dominacja na polskiej prawicy powoli dobiega końca, a Karol Nawrocki skutecznie buduje swoją pozycję dominatora. Tyle, że robi to wyłącznie dla osobistych korzyści kosztem interesów naszego kraju. Znalazł zresztą godnego siebie przeciwnika w osobie Donalda Tuska, który po smutnych doświadczeniach z próbami ograniczonych reform systemowych w okresie swoich poprzednich rządów, ograniczył się obecnie wyłącznie do walki o utrzymanie władzy. Być może za kilka lat emigracyjni historycy będą toczy
zażarte spory, który obóz bardziej przyczynił się do kolejnego upadku Polski. W jednym jednak zapewne będą się zgadzali – w oskarżaniu złych sąsiadów i wiarołomnych sojuszników, którzy znowu zdradzili nasz wielki, wspaniały naród, który nigdy nikomu nic złego nie zrobił i któremu zawsze należało się szczególne traktowanie. To akurat od ponad dwustu lat się nie zmienia.
Karol Winiarski
