Przedwojnie?
Co pewien czas pojawiają się ostrzeżenia o zbliżającej się agresji Rosji na państwa Paktu Północnoatlantyckiego. Analitycy wywiadu, eksperci i politycy wymieniają różne daty, co zresztą podważa nie tylko wiarygodność tych przewidywań, ale przede wszystkim ich autorów. Zasadniczym warunkiem ewentualnego ataku Rosji na kolejnego sąsiada jest bowiem zakończenie wojny z Ukrainą, a zarówno czasu jak i warunków pokoju nie jest w stanie obecnie przewidzieć nikt. Złe informacje łatwiej jednak przebijają się przez medialny szum niż bardziej wyważone oceny. Służą też mobilizowaniu elektoratu wokół rządzących (efekt flagi), co widać zwłaszcza w Polsce, gdzie Donald Tusk najczęściej mówi o przedwojniu przed kolejnymi wyborami, a jednocześnie wstrzymuje się przed decyzjami, które rzeczywiście wzmocniłyby naszą obronność (przywrócenie poboru, a przynajmniej wprowadzenie obowiązkowych szkoleń wojskowych) z obawy przed społecznym niezadowoleniem. Albo więc nie wierzy rosyjską agresję, albo ufa w gwarancje bezpieczeństwa wynikające z naszego członkostwa w Pakcie Północnoatlantyckim.
Napad Rosji na kraje nadbałtyckie lub Polskę nie jest przesądzony. Jest jednak dzisiaj bardziej prawdopodobny niż był jeszcze rok temu. Oczywiście najważniejszym powodem jest radykalna zmiana polityki amerykańskiej po powrocie Donalda Trumpa do Białego Domu. Gwarancje wynikające z art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego nigdy nie były jednoznaczne i pewne. Sam zapis mówi przecież jedynie o podjęciu działań, które każde z państw uzna za konieczne w przypadku ataku na jedno z państw członkowskich. A to wcale nie oznacza konieczności wysłania własnych wojsk do obrony broniącego się sojusznika. Mówił o tym zresztą otwarcie Donald Trump lecąc na czerwcowy szczyt NATO w Hadze. Szansa na przybycie amerykańskiej kawalerii na pomoc są więc mówiąc eufemistycznie dość ograniczone, a opieranie swojej strategii obronnej na przekonaniu, że odsiecz nadejdzie, przypomina założenia planu obronnego Polski w 1939 roku.
Jeszcze bardziej iluzoryczna jest pomoc ze strony naszych europejskich sojuszników. Większość z nich nie uważa, że Rosja stanowi dla nich realne zagrożenie. O ile komunistyczny ZSRR mógł planować podbój Europy Zachodniej korzystając z pomocy swoich ideowych sojuszników, którzy w niektórych krajach mogli liczyć na spore poparcie społeczne, to Rosja wydaje się im zbyt słaba i pozbawiona ewentualnego wewnętrznego wsparcia. To dość ryzykowne założenie biorąc pod uwagę wzrost znaczenia sił jawnie prorosyjskich w całej Europie, ale położone daleko od Rosji rządy Włoch, Hiszpanii, Portugalii czy Grecji nie czują się bezpośrednio zagrożone. Bardziej może dziwić postawa Węgier czy Słowacji, a ostatnio także Czech, które nie leżą tysiące kilometrów od rosyjskich granic.
Bardziej zdeterminowane wydają się Niemcy, Francja czy Wielka Brytania. Tyle, że za półtora roku prezydentem Francji nie będzie już Emmanuel Macron, a poparcie dla Friedricha Merza i Keira Starmera pikuje, w przeciwieństwie do notowań AfD czy Reform UK. Oni na wojnę z Rosją nie pójdą. Zresztą, czy wyślemy na pomoc Estończykom lub Łotyszom nasze wojska opuszczając budowaną tak dużym wysiłkiem finansowym Tarczę Wschód? A może zajmiemy Obwód Königsberski (to chyba najtrafniejsza nazwa obszaru, który przez setki lat pozostawał we władaniu najpierw Zakonu Krzyżackiego, a potem Prus i w końcu Niemiec) likwidując zagrożenie z tej strony, ale tym samym wypowiadając Rosji wojnę? Odstraszająca moc Paktu Północnoatlantyckiego (czyli w praktyce USA) w dużym stopniu przestała istnieć. I Putin o tym dobrze wie.
Armia rosyjska poniosła w Ukrainie ogromne straty w sprzęcie. Rosjanie stracili tysiące czołgów i wozów opancerzonych, setki śmigłowców bojowych, dziesiątki samolotów. Mimo militaryzacji gospodarki, rosyjskie zakłady zbrojeniowe nie są w stanie uzupełnić tych strat. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu wydawało się, że skutecznie ograniczy to możliwości ofensywne rosyjskiej armii, a tym samym zmniejszy zagrożenie dalszych inwazji. Sposób prowadzenia wojny uległ jednak radykalnej zmianie. Zamiast szturmów przy udziale ciężkiego uzbrojenia, linię frontu przenikają niewielkie grupy żołnierzy (czasami nawet dwu lub trzyosobowe), które są ochraniane i zaopatrywane przez drony. Latające bezzałogowce niszczą również sprzęt i żywą siłę bojową przeciwnika i to daleko za jego liniami obronnymi – obszar kilku, a nawet kilkunastu kilometrów od frontu to obecnie strefa śmierci. Dlatego Rosjanie tylko wyjątkowo używają obecnie ciężkiego sprzętu i to przeważnie wyciągniętego z magazynów, który lata świetności ma już za sobą. Nowo produkowane uzbrojenie nie jest wykorzystywane. Może się przydać w walce z innymi państwami, które nie dysponują tak licznymi i nowoczesnymi dronami jak wojska ukraińskie.
Rosjanie ponieśli również olbrzymie straty ludzkie szacowane przez ekspertów na 300-400 tys. zabitych i znacznie większą liczbę rannych. Dla większości krajów Zachodu taka liczba ofiar byłaby nie do przyjęcia i szybko wymusiła zakończenie wojny. Ale Rosja, może poza największymi miastami, jest na zupełnie innym etapie cywilizacyjnego rozwoju. Podobne różnice dotyczą skutków kosztów ekonomicznych powodowanych przez wojnę. Znacznie lepsze od przewidywanych wskaźniki gospodarcze są wynikiem olbrzymich nakładów wojskowych, ale nie wpływają na wzrost poziomu życia wszystkich mieszkańców Rosji (wyjątkiem są pracownicy firm zbrojeniowych). Nie ma to jednak jak na razie większego wpływu na ich ocenę wojny i samego Putina. Nadzieje na jakiś społeczny bunt żywione na początku wojny okazały się pobożnymi życzeniami. Można nawet przypuszczać, że narodowa duma z odnoszonych zwycięstw w wojnie z całym Zachodem (tak przedstawia to przynajmniej rosyjska propaganda) może oznaczać przyzwolenie dla dalszej ekspansji. Tak przecież było prawie sto lat temu w przypadku społeczeństwa niemieckiego, które wybuch wojny przyjęło bez entuzjazmu i z głębokimi obawami, a po kolejnych zwycięstwach aprobowało każdą kolejną agresję III Rzeszy – nawet tak absurdalną i samobójczą jak wypowiedzenie wojny Stanom Zjednoczonym. A społeczeństwo rosyjskie po rozpadzie ZSRR i dramatycznym załamaniu gospodarczym w początkach lat 90-tych bardzo przypomina społeczeństwo niemieckie po klęsce poniesionej w I wojnie światowej i wielkim kryzysie przełomu lat 20-tych i 30-tych.
Armia rosyjska liczy obecnie prawie półtora miliona żołnierzy. To więcej niż wszystkie armie NATO z wyjątkiem amerykańskiej i tureckiej. Oczywiście możliwości mobilizacyjne krajów naszego kontynentu są znacznie większe niż Rosji – szeroko rozumiana Europa (państwa UE i Wielka Brytania) liczy ponad pół miliarda mieszkańców wobec 140 mln Rosjan. Ale to pozorna przewaga. W 429 roku szacowane na 80 tys. ludzi hordy Wandalów przeprawiły się przez Morze Śródziemne do rzymskiej Afryki Północnej zamieszkałej przez populację szacowaną na około 5 mln mieszkańców. Wynik starcia wydawał się oczywisty. Ale to barbarzyńcy w ciągu dziesięciu lat opanowali cały obszar tej części Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Rzymianie byli bowiem w stanie wystawić jedynie około 30-tysięczną armię – porównywalną z siłami Wandalów. W przypadku plemion barbarzyńskich walczyli bowiem wszyscy dorośli mężczyźni. Tak samo było zresztą w okresie wczesnej Republiki Rzymskiej. Ale pod koniec cesarstwa armia była w pełni zawodowa, a ludność cywilna nie miała pojęcia o sztuce militarnej i nie potrafiła się bronić. Na dodatek Wandalowie od ponad dwudziestu lat, czyli od momentu przełamania linii Renu, toczyli nieustanne walki z wojskami rzymskimi w Galii i Hiszpanii, a armia cesarska w Afryce Północnej nie miała okazji do rozwijania swoich militarnych umiejętności na polu walki. Dokładnie tak samo jest w przypadku wojsk rosyjskich i armii państw europejskich. Same PKB i demografia nie walczą. Nasi nieostrzelani rekruci nie będą w stanie stawić czoła zaprawionej w bojach armii Putina.
Nie ma pewności, że Władymir Putin od początku swoich rządów planował ekspansję terytorialną i odbudowę rosyjskiego imperium. Nie jest to wykluczone, ale równie dobrze można udowodnić tezę, że to hipokryzja Zachodu skłoniła go do zignorowania podstawowych zasad prawa międzynarodowego. Trudno bowiem nie zauważyć, że zwłaszcza Stany Zjednoczone zawsze traktowały je w sposób instrumentalny. Żądając od innych ich przestrzegania, nie przeszkadzało im to najechać Irak, uznać niepodległość oderwanego od Serbii Kosowa czy złamać traktat ABM o ograniczeniu broni antyrakietowej. Nigdy zapewne się nie dowiemy czy był to powód, czy tylko dogodny argument propagandowy wykorzystany jako uzasadnienie zmiany polityki Kremla, która w początkach rządów Putina daleka była od obecnej imperialnej ekspansyjności. Niezależnie od pierwotnych planów rosyjskiego Prezydenta, nie ulega wątpliwości, że teraz poczuł on krew i słabość Zachodu. Tak jak Adolf Hitler po kolejnych ustępstwach Wielkiej Brytanii i Francji w przededniu agresji na Polskę.
Dalszą ekspansję Rosji uprawdopodabnia też sytuacja wewnętrzna w tym kraju po zawarciu pokoju. Demobilizacja nawet części tak rozbudowanej armii może sprawić poważne problemy. Po kilku latach przebywania na linii frontu bardzo trudno jest wrócić do normalnego życia (to samo zresztą dotyczy też Ukraińców). Większość zdemobilizowanych nie będzie też mogła liczyć na porównywalny poziom wynagrodzeń, o ile w ogóle znajdą jakiekolwiek zatrudnienie. Demobilizacji podlegać będzie też całe społeczeństwo, które w trakcie wojny jest w stanie znosić wyrzeczenia w większym stopniu niż w okresie pokoju. A powrót do pokojowej gospodarki może się okazać poważnym problemem. Przynajmniej wśród części Rosjan pojawią się pytania czy sukcesy terytorialne uzyskane kosztem Ukrainy były warte realnego i długotrwałego obniżenia poziomu życia. Dla każdego autorytarnego reżimu jest to bardzo niebezpieczny moment. Dlatego lepiej czymś społeczeństwo zająć. Utrzymać poziom mobilizacji. Kolejna wojna idealnie się do tego nadaje.
Mimo, że wszystkie atuty znajdują się w ręku Putina, rosyjska inwazja nie musi nastąpić. Jest coś, co skutecznie może go powstrzymać przed atakiem. Przynajmniej przed agresją na Polskę, ponieważ kraje nadbałtyckie raczej większym nadziei mieć nie powinny. Tym czymś jest Ukraina. Żadna nowa agresja nie będzie możliwa bez zakończenia toczącej się obecnie wojny. Bardzo wiele zależy też od warunków zawartego pokoju czy zawieszenia broni. Jeśli Ukraina zachowa niepodległość i nie stanie się podobnie jak Białoruś rosyjskim protektoratem, to Putin będzie miał związane ręce. Atak na Polskę, o ile oczywiście nie zakończyłby się blitzkriegiem i nie doprowadził do wojny z innymi państwami, byłby z punktu widzenia Moskwy niesłychanie ryzykowny. Ukraińcy mogliby bowiem wykorzystać sytuację do próby odzyskania utraconych terytoriów. A jeśli nawet wahaliby się przed wznowieniem działań wojennych, to Putin nie mógłby mieć pewności, że w końcu tego nie zrobią. Zresztą całkowite podporządkowanie Ukrainy pozostałoby jego pierwszoplanowym celem. Dlatego tak ważny dla Polski jest los naszego wschodniego sąsiada. A kto tego nie rozumie, jest po prostu pożytecznym idiotą Kremla.
Karol Winiarski
