O czym radny i wyborca wiedzieć powinni…
Rada Miasta jako organ uchwałodawczy ma za zadanie stanowić prawo na obszarze gminy w ramach jego kompetencji i o tym przeciętny mieszkaniec wie, ale zazwyczaj na tym się jego wiedza kończy. Tymczasem właśnie poziom świadomości wyborcy dla dobrostanu gminy (i jego samego) jest tutaj kluczowy. Słowo „Radny” brzmi dumnie, ale obserwując praktykę rządzenia nie można mieć wątpliwości, że rola radnego i w konsekwencji całej Rady Miejskiej na skutek upartyjnienia samorządu coraz częściej sprowadza się (przynajmniej w istotnych sprawach) do posłusznego danej partii podniesienia ręki.
Ewentualnych niepokornych klub partyjny jest w stanie szybko przywołać do porządku groźbą pominięcia na listach w najbliższych wyborach wraz z pozbawieniem wsparcia finansowego, nie mówiąc o nieformalnych działaniach jak ewentualne pozbawienie pracy kogoś z rodziny, znajomych, którzy się w strukturach administracyjnych zadomowili itd. W tych okolicznościach następuje całkowite zachwianie równowagi między władzą wykonawczą, a uchwałodawczą i ta pierwsza – jeśli dysponuje większością w Radzie Miasta – może tak naprawdę robić, co zechce i nawet tego specjalnie nie ukrywa. Prezydent miasta zapowiada np. wydatki rzędu kilkudziesięciu lub nawet ponad stu milionów złotych przed uchwaleniem budżetu i robi to z pełną świadomością, że będzie tak, jak on chce i basta.
Skutki takiego systemu są jednak dla państwa, jako całości, opłakane. O konsekwencjach stanowionych uchwał, na przykład w kontekście generowania wzrostu zatrudnienia prawie nikt nawet nie wspomina (bodajże raz czy dwa, zapytał o to radny Karol Winiarski), bo i po co, skoro taka jest wola prezydenta. Dobrą ilustracją sosnowieckiej rzeczywistości jest tutejszy MOPS, gdzie w kwocie 12,602 mln przeznaczonej na jego utrzymanie, aż 11 mln stanowią płace i pochodne.
W Polsce tylko 13 mln ludzi jest zatrudnionych w gospodarce, więc jeden zatrudniony musi „zarobić” na trzy osoby, podczas gdy np. w wielokrotnie bogatszych Niemczech (i to z wyższą przeciętną wieku) na dwie, ponieważ z 80 mln obywateli w gospodarce zatrudnionych jest 40 mln. Wystarczy dodać, że w latach 1990-2012 liczba urzędników wzrosła aż 2,5 razy i mocno „pniemy się w górę” pod względem rozrostu biurokracji zajmując obecnie czwarte miejsce w UE (będąc biednym krajem w tym towarzystwie), przy czym największy wzrost zatrudnienia nastąpił właśnie w administracji samorządowej. Do tego należy dodać jeszcze wszystkie te spółki i spółeczki miejskie i tzw. jednostki budżetowe, które z gospodarką rynkową nic wspólnego nie mają i nawet będąc często monopolistą na danym terenie, notują stratę. Kto by się tym przejmował – miasto, czyli podatnik dołoży w razie potrzeby.
Myliłby się ten, kto by sadził, że ciągły wzrost zatrudnienia w administracji to taki obiektywny przymus w celu zwiększenia komfortu obsługi obywateli i wynikający ze zwiekszonego zakresu obowiązków. Badania pokazują, że wzrost zatrudnienia do poprawy jakości obsługi specjalnie się nie przyczynia, a zakres obowiązków często sztucznie jest generowany bzdurnymi uchwałami lub utrzymywaniem coraz to nowych tzw. inwestycji miejskich, których sprywatyzować lub oddać w zarząd miasto nikomu nie chce przekazać. Powody są bardziej prozaiczne.
Dzięki temu, że urzędnicy mają coraz większy wpływ na różne dziedziny życia, wzrasta etatyzm. Rozwój biurokracji uzależnia od siebie coraz większą liczbę ludzi wraz z ich rodzinami, co nie jest bez znaczenia przy urnie wyborczej. To taka swoista symbioza – my rządzący dajemy wam relatywnie wysokie urzędnicze wynagrodzenia, poczucie stabilizacji, a wy nam poparcie i przysłowiowa szafa gra, a państwo niech sobie tam będzie. Jak zabraknie kasy, to nasi koledzy w rządzie przykręcą jeszcze bardziej śrubę tym, którzy pracują w gospodarce. Energiczni i świadomi tego patologicznego „Układu zamkniętego” obywatele wyjechali za granicę i powiększają skutecznie PKB innych krajów. Ten stan rzeczy petryfikuje dodatkowo fakt, że najsilniejsze media też są w rękach władzy.
Ci, którzy pozostali w kraju, staną niebawem przed wielkim wyborem i może historyczną szansą na zmianę. Jedno jest pewne. Jeżeli zmiany się nie dokonają, to opresyjność aparatu państwowego jeszcze bardziej wzrośnie, bo ci bez znajomości i spoza układu, będą musieli zarobić nie na trzech, ale na pięciu i w końcu też wyjadą. Upraszczając nieco, pozostanie establishment, biznes z układami na styku z władzą, emeryci, aparat przymusu i część młodzieży do czasu zakończenia szkoły. Tym bardziej, że pieniądze z UE za 5 lat będą już śladowe w porównaniu z dzisiejszymi i przyznają to nawet rządzący.
Zatem każda zmiana na szczeblu centralnym lub samorządowym idąca w kierunku likwidacji posuniętej do absurdu partiokracji i zawłaszczania państwa jest cenna. Czy odbędzie się to pod hasłem JOW-ów, jego pretekstem lub jakimś innym, jest już mniej ważne.