O strajku uwag kolejnych kilka
Po ponad dwóch tygodniach nauczycielskiego strajku sytuacja jest patowa. Obie strony okopały się na swoich pozycjach i nie widać perspektyw jakichkolwiek ustępstw. Związkowcy pozostają przy swoich zasadniczych postulatach płacowych dokonując jedynie ich kosmetycznych modyfikacji – zamiast podniesienie wynagrodzenia zasadniczego o tysiąc złotych, o którym mówiono początkowo, teraz na stole leży propozycja rozłożonej na kilka etapów podwyżki o 30%, co w przypadku nauczycieli dyplomowanych daje 990 zł. Podobnie rząd po podpisaniu porozumienia z Solidarnością, w dalszym ciągu chce rozmawiać jedynie o swojej propozycji zwiększenia średniego poziomu wynagrodzeń, ale powiązanej z podniesieniem pensum. Skorzystaliby na tym nauczyciele mający obecnie nadgodziny, ponieważ przy wyliczaniu wysokości przysługującego za nie wynagrodzenia nie bierze się pod uwagę dodatku stażowego. Gdyby stanowiły one część pedagogicznego pensum, to wyłącznie w wyniku tej formalnoprawnej zmiany, wzrost wynagrodzenia mógłby wynieść nawet 250 zł. To chyba zresztą jedyny taki przypadek w naszym kraju, w którym stawka za nadgodzinę jest niższa niż za godzinę wynikającą podstawowego czasu pracy (czyli w tym przypadku z pensum).
O ile w ostatecznym efekcie realizacji propozycji rządu (a więc w roku 2023) średnie wynagrodzenie wzrosłoby proporcjonalnie do podniesionego wymiaru pensum (w przypadku nauczyciela dyplomowanego z około 6 tys. zł do ponad 8 tys. zł), to pierwszy etap zmiany w roku 2020 oznaczałby niewielkie obniżenie średniej stawki godzinowej. Trudno zrozumieć logikę tego posunięcia rządowych negocjatorów. Podobnie zresztą jak idei okrągłego stołu na Stadionie Narodowym. Dyskusja o problemach oświaty przy udziale kilkuset czy nawet kilku tysięcy osób z pewnością nie doprowadzi do żadnych konstruktywnych wniosków. Jednak odmowa ze strony liderów związków zawodowych udziału w jego obradach jest kolejnym z ich strony taktycznym błędem. Tym trudniejszym do zrozumienia, że w początkach stycznia na negocjacje z rządem Sławomir Broniarz przyprowadził cały Zarząd Główny swojej organizacji – ponad 70 osób ubranych w żółte kamizelki. Czy wtedy miał inne zdanie na temat efektywności negocjacji w tak licznym gronie?
Próba zablokowania egzaminów gimnazjalnych i ośmioklasistów zakończyła się całkowitym niepowodzeniem. Jedynym efektem z punktu widzenia strajkujących nauczycieli było zmniejszenie poparcia dla ich postulatów wśród części do tej pory popierających ich Polaków. Jak bowiem można twierdzić, że strajk jest w interesie uczniów, a jednocześnie próbować uniemożliwić im zdawania pierwszego tak ważnego egzaminu w ich życiu, który może zadecydować o ich przyszłości? Co gorsza, pojawiły się zapowiedzi zablokowania klasyfikacji tegorocznych maturzystów. Przy obecnym stanie prawnym oznacza to brak możliwości zdawania egzaminu maturalnego, a tym samym kontynuowania kształcenia na uczelniach wyższych. Na szczęście święta wielkanocne wpłynęły na otrzeźwienie części protestujących. Międzyszkolny Komitet Strajkowy zaapelował o zatwierdzenie klasyfikacji na radach pedagogicznych. Można mieć tylko nadzieję, że wszyscy protestujący posłuchają tego apelu, mimo że ZNP nie zdecydował się na poparcie tego wezwania i jak to ma w zwyczaju schował głowę w piasek.
Inna decyzja w sprawie matur byłaby spektakularnym samobójstwem strajkujących. Już teraz większość Polaków nie popiera strajku. Po zablokowaniu możliwości przystąpienia nawet części uczniów do egzaminu dojrzałości sympatia dla nauczycieli uległaby jeszcze bardziej drastycznemu obniżeniu. Zrozumieli to zresztą w końcu liderzy opozycji i przynajmniej niektórzy dziennikarze. O ile jeszcze tydzień temu bezrefleksyjnie zachęcali do kontynuowania strajku (co zresztą jedynie przyczyniło się do upolitycznienia sporu i usztywnienia stanowiska strony rządowej), to nagle ich narracja uległa radykalnej zmianie. Okazało się bowiem, że zamiast spodziewanego spadku popularności partii rządzącej, efekt może być dokładnie odwrotny. Stąd chociażby apel prezydenta Poznania Jacka Jaśkowiaka o przerwanie strajku. Widać jak bardzo instrumentalnie traktowani są nauczyciele przez obie strony politycznego sporu.
Niektóre reakcje, z którymi mieliśmy do czynienia w czasie strajku są zadziwiające. Trudno zrozumieć poparcie uczniów klas pierwszych i drugich szkół licealnych dla strajkujących. Wydawałoby się, że powinni okazywać większą solidarność z ich starszymi kolegami, którym strajk może skomplikować życie. Przecież za rok, dwa sytuacja może się powtórzyć. Czy wtedy też będą manifestowali swoje poparcie dla pedagogów? Porażający brak wyobraźni i zdolności myślenia w trochę dłuższej niż kilka najbliższych dni perspektywie.
Najsmutniejsza jest jednak psychologiczna słabość części protestujących nauczycieli i łatwość z jaką ulegają presji radykałów. Zanim zaczął się strajk, większość z nich stanowczo odrzucała możliwość zablokowania egzaminów maturalnych. Gdy kilka tygodni wcześniej Sławomir Broniarz wspomniał o możliwości nieklasyfikowania uczniów, spotkał się z powszechnym potępieniem i szybko wycofywał się ze swoich słów. Teraz taka postawa jest przez wielu strajkujących akceptowana. A ci, którzy myślą inaczej nie mają odwagi wyrazić swojego stanowiska. Powinni jednak pamiętać, że w żaden sposób nie uwalnia ich to od odpowiedzialności za konsekwencje działań, w których uczestniczą. Myślę oczywiście o odpowiedzialności moralnej, chociaż nie można wykluczyć również możliwości dochodzenia odszkodowania przez uczniów lub ich rodziców na drodze cywilnoprawnej.
Możliwych scenariuszy dalszego rozwoju sytuacji jest kilka. Paradoksalnie stanowisko ZNP, nie mówiąc już o innych związkach zawodowych, ma coraz mniejsze znaczenie. Widać coraz wyraźniej, że związki zawodowe straciły już chyba kontrolę nad tym co się dzieje w poszczególnych szkołach. W niektórych miastach powstały międzyszkolne komitety, które mogą nie posłuchać wezwań związkowych liderów. Może to stworzyć poważny problem formalnoprawny, ponieważ zakończenie czy nawet zawieszenie protestu przez ZNP spowoduje, że dalszy strajk będzie nielegalny.
Duże znaczenie ma stanowisko władz samorządowych. Tydzień temu z apelem do nauczycieli szkół dąbrowskich wystąpił Prezydent Miasta Marcin Bazylak. Efekt był piorunujący. Wszystkie dąbrowskie szkoły sklasyfikowały maturzystów, a niektóre nawet już zakończyły akcję strajkową. Organy prowadzące mają jeszcze jeden atut w swoich rękach. Pieniądze. Można przypuszczać, że w tych miastach, które zapowiedziały, że w żaden sposób nie zrekompensują utraconych przez strajkujących zarobków, protest wygaśnie w ciągu najbliższych dni. W pozostałych może trwać o wiele dłużej.
W dalszym ciągu problemem będzie przeprowadzenie egzaminów maturalnych. Może się okazać, że nie wszystkie szkoły posłuchają wezwania Międzyszkolnego Komitetu Strajkowego i zablokują klasyfikację. W tej sytuacji jedynym wyjściem będzie nowelizacja przepisów prawa oświatowego, które jednoznacznie przekazują kompetencje zatwierdzania klasyfikacji końcowej radom pedagogicznym. Wątpliwe pod względem prawnym jest też wystawianie ocen końcowych przez dyrektorów szkół, ponieważ bezpośrednio nie przewiduje tego żaden przepis prawa. Zmiana musiałby też dotyczyć formuły samych egzaminów. O ile egzaminy pisemne można przeprowadzić podobnie jak to się stało w przypadku egzaminów gimnazjalnych i ośmioklasistów, to już w przypadku części ustnej nie byłoby to możliwe. Nie są one jednak najczęściej brane pod uwagę w przypadku rekrutacji na wyższe uczelnie, a więc rezygnacja z nich byłaby stosunkowo bezbolesna. Pewien problem może stanowić sprawdzanie prac maturalnych jeżeli część egzaminatorów odmówi ich sprawdzania. Grozi to jednak raczej przedłużeniem procesu sprawdzania niż jego zablokowaniem.
Zmiany rozporządzenia uelastyczniające skład komisji egzaminacyjnych w przypadku egzaminów gimnazjalistów i ośmioklasistów spotkały się z gwałtownymi protestami związkowych liderów. Paradoksalnie, tym razem, mimo znacznie większej ingerencji w dotychczas obowiązujące przepisy, reakcja związków zawodowych może być znacznie bardziej umiarkowana. Lider związku zawodowego Oświata Sławomir Wittkowicz, w jednym z wywiadów zachęcał wręcz rząd do podjęcia takich kroków. Powoływał się nawet na analogiczną sytuację jaka miała miejsce jakiś czas temu w Danii. Widać, że nawet sami liderzy związkowi zdali sobie sprawę z konsekwencji sytuacji do której doprowadzili, ale jednocześnie boją się przyznania do katastrofalnego błędu w ocenie sytuacji jaki popełnili.
Pozostają jeszcze dwie sprawy. Pierwsza to podwyżki dla administracji i obsługi. Obawiam się, że większość tych osób święcie wierzy, że podwyżki dla nauczycieli będą skutkować też podniesieniem ich wynagrodzeń. Tymczasem nie są już oni w ogóle przedmiotem jakichkolwiek rozmów. Powinny się zresztą one toczyć między związkami zawodowymi, a władzami samorządowymi, a nic takiego nie ma miejsca. Brak też jakiegokolwiek zainteresowania ich sytuacją ze strony mediów i polityków. I niestety również strajkujących nauczycieli.
Druga to sytuacja dyrektorów. Już w tej chwili niektórzy z nich zachowują się dość schizofrenicznie. Z jednej strony robią wszystko, aby przeprowadzić egzaminy i sfinalizować proces klasyfikacji maturzystów, ale z drugiej utożsamiają się z postulatami protestujących. Albo po prostu nie chcą przeciwstawiać się gronu pedagogicznemu. W jeszcze gorszej sytuacji znajdą się ci, którzy zgodnie ze składanymi obietnicami przez niektórych prezydentów miast otrzymają środki na wynagrodzenia dla strajkujących. To oni są pracodawcami dla zatrudnionych w ich szkołach nauczycieli, to oni będą podejmowali decyzje finansowe i to oni będą ponosili odpowiedzialność w przypadku ich zakwestionowania przez organy kontrolne. Prezydenci umyją ręce.
Najczęściej mówi się o trzech sposobach ich przekazania. Pierwszy, to podpisanie porozumienia pomiędzy dyrektorem, a protestującymi przewidującego zapłatę za strajk. Tak się czasami zdarza w przypadku strajków w przedsiębiorstwach działających na wolnym rynku. Tyle, że szkoła publiczna finansowana jest z publicznych pieniędzy. Ich nieprawidłowe wydatkowanie grozi oskarżeniem o naruszenie dyscypliny finansów publicznych i ogromnymi kłopotami dla dyrektorów – włącznie z zakazem zajmowania stanowisk kierowniczych. Poza tym podpisanie porozumienia wymaga zakończenia strajku. Zawieszenie go nie wchodzi w grę.
Drugi, to wypłata pieniędzy w formie dodatków motywacyjnych. Pomijając już kuriozalność tego pomysłu, problem jest dokładnie taki sam jak w przypadku pierwszej możliwości. Przyznawanie dodatków motywacyjnych odbywa się na podstawie określonych kryteriów określonych przez ministerialne rozporządzenie i uchwały organów samorządowych, co powoduje, że trudno będzie przy ich uwzględnieniu zrekompensować strajkującym utracone przez nich dochody.
Trzeci, to zapłata za zajęcia dodatkowe. Musiałyby się jednak one faktycznie odbyć, a biorąc pod uwagę długość akcji strajkowej, musiałoby ich być bardzo dużo. A do końca roku pozostało niespełna dwa miesiące. Tym samym rekompensowanie utraconych wynagrodzeń trwałoby miesiącami. Na dodatek przeprowadzanie zajęć dodatkowych wymaga zakończenia, a przynajmniej zawieszenia, akcji protestacyjnej.
Reasumując, można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że szanse powodzenia akcji strajkowej, które już w momencie rozpoczynania akcji protestacyjnej były minimalne, teraz zmniejszyły się jeszcze bardziej. Nie znaczy to jednak, że protest wkrótce się zakończy. To niesłychanie trudna z psychologicznego punktu widzenia decyzja. A im dłużej trwa strajk, tym trudniej ją podjąć. Takie niestety są konsekwencje przyjmowania za oczywistość najbardziej optymistycznego scenariusza, którego szanse zrealizowania okazują się dalekie od realności. A planu B zwykle nie ma.
W miniony piątek w czasie cotygodniowej dyskusji w radiu Tok fm Tomasz Lis, którego trudno podejrzewać o brak sympatii dla strajkujących, zaapelował o przerwanie strajku. Motywował swój apel zmniejszającym się poparciem społeczeństwa dla tej formy protestu i związanym z tym możliwym wzrostem poparcia dla partii rządzącej. Na końcu skonstatował, że zakończenie strajku w chwili obecnej to ostatnia szansa na osiągnięcie przynajmniej moralnego zwycięstwa przez nauczycieli. Warto, żeby protestujący przemyśleli opinię tego jednego z najbardziej znanych polskich dziennikarzy i jednocześnie zdeklarowanych przeciwników Prawa i Sprawiedliwości.
Karol Winiarski