Tuskowe
Dwanaście milionów złotych kosztowała ponoć kampania firmowana przez „Polskie Elektrownie” informująca według jednych, a dezinformująca według innych, o skutkach polityki klimatyczne UE. Biorąc pod uwagę jej rozmach (bilbordy, ulotki, reklamy w telewizji i internecie), wydaje się, że to suma znacznie zaniżona. Dość prosty (taki sam na wszystkich materiałach propagandowych) przekaz informuje, że w cenie wyprodukowanej energii aż 60% stanowią opłaty za emisję dwutlenku węgla, które od kilkunastu lat obciążają producentów energii w całej UE. Celem całej akcji jest oczywiście przerzucenie odpowiedzialności za największy w obecnym wieku wzrost cen prądu na innych – Unię Europejską, a pośrednio Donalda Tuska. Ale to nie tylko prosta reakcja na niekorzystne z punktu widzenia rządzących podwyżki. Bardzo prawdopodobne, że wzbudzanie strachu przed konsekwencjami polityki klimatycznej UE będzie głównym lejtmotywem najbliższej kampanii wyborczej Zjednoczonej Prawicy.
Informacja o 60-procentowym udziale uprawnień do emisji dwutlenku węgla w cenie produkowanej przez polskie elektrownie energii elektrycznej wzbudziła gorące spory nie tylko wśród polityków, którzy oczywiście kierują się politycznymi interesami (prawda nie ma większego znaczenia), ale również wśród osób zawodowo zajmujących się tą problematyką. Według Forum Energii średni koszt opłat za emisję CO2 w rachunku za prąd to „zaledwie” 23%. Nawet biorąc pod uwagę samą cenę produkcji energii – pomijając koszty przesyłu, podatki i różnego rodzaju opłaty (mocowa, kogeneracyjna, przejściowa) – polityka klimatyczna UE generuje około 40% jej wartości, chociaż jeszcze rok wcześniej była prawie o połowę mniejsza. Zupełnie inne dane przytacza Centrum Informacji o Rynku Energii. Zgodnie z ich wyliczeniami koszt opłat za CO2 stanowi aż 59% kosztów produkcji energii, a dodatkowo 8% „stanowią koszty OZE i efektywności energetycznej wynikające z polityki klimatycznej UE”. Jak widać, w zależności od przyjętych kryteriów można osiągnąć różne rezultaty, a wybór takich, a nie innych danych wejściowych zależy od oczekiwanego wyniku.
Nawet jeżeli przyjąć mniej drastyczną wersję wpływu uprawnień do emisji CO2 na ogólne koszty produkcji energii elektrycznej, to i tak mają one znaczący i co gorsze rosnący w niej udział. W wielu krajach, w których znaczący udział w produkcji prądu mają odnawialne źródła energii, nie stanowi to aż tak poważnego problemu. W Polsce, gdzie około 70% produkowanej energii pochodzi z paliw kopalnych (głównie węgla kamiennego i brunatnego), sytuacja jest zupełnie inna. Winę ponoszą za to wszystkie dotychczasowe rządy. Za czasów Platformy doszło co prawda do szybszego rozwoju instalacji wiatrowych, ale w dalszym ciągu inwestowano w nowe bloki energetyczne wykorzystujące węgiel jako paliwo. Po zmianie władzy uchwalona została ustawa, która w praktyce zablokowała wszelkie nowe inwestycje (zasada 10xh – najbliższe zabudowania mogą się znajdować nie bliżej niż w odległości dziesięciokrotności wysokości wiatraka). Jednocześnie jednak rozpoczęto przygotowania do budowy farm wiatrowych na morzu i rozwoju fotowoltaiki. Tyle, że pierwsze wiatraki na morzu pojawią się dopiero za kilka lat, a brak odpowiednich nakładów na modernizację sieci przesyłowych doprowadził do zmiany zasad rozliczania kosztów energii wytwarzanej przez prosumentów, znaczącego ograniczania finansowania inwestycji solarnych i masowych odmów przyłączenia do sieci. Budowa elektrowni atomowych od kilkunastu lat pozostaje w fazie planowania, a spółka która się tym zajmuje pochłonęła już pół miliarda złotych. Umowa, którą podpisał minister Sasin w USA w sprawie małych siłowni jądrowych ma jedną wadę – takie reaktory są dopiero w fazie projektowania. Za opóźnienia w energetycznej transformacji płacimy wszyscy.
Pewnym usprawiedliwieniem dla zaniedbań dotychczasowych rządów była utrzymująca się przez lata niska cena za emisję tony dwutlenku węgla – początkowo kilkanaście, a później – jeszcze w 2017 roku – nawet kilka euro. Gwałtowny i niczym nie uzasadniony wzrost nastąpił dopiero w następnych latach. Winę ponosi absurdalny system, który próbował pogodzić czysto arbitralne, administracyjne działania z zasadami wolnego rynku. Zamiast ustalić rosnącą, ale stałą w danym roku lub półroczu cenę opłaty emisyjnej, pozwolono handlować pozwoleniami. W efekcie najpierw ekolodzy narzekali, że system nie działa, ponieważ niska cena zakupu nie była motywującą do energetycznej transformacji. Teraz, gdy prawdopodobnie w wyniku spekulacji, cena wzrosła do około 90 euro za tonę CO2, pretensje podnieśli wytwórcy energii. Transformacja energetyczna wymaga ogromnych nakładów i trwającego wiele lat procesu inwestycyjnego. Tempo zmian powinno zależeć nie tylko od arbitralnie określonych i ciągle podwyższanych celów redukcyjnych, ale przede wszystkim od rachunku ekonomicznego. Sytuacja, w której z powodu wzrostu cen opłat emisyjnych, koszt energii skacze w ciągu kilku miesięcy o kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt procent, nie sprzyja budowaniu akceptacji dla działań mających na celu ratowanie klimatu. O jakimkolwiek długofalowym planowanie nie wspominając.
Rządowa propaganda obciąża Platformę Obywatelską, a personalnie Donalda Tuska, za wszystkie negatywne konsekwencje związane z polityką klimatyczną UE. Tymczasem akceptacja dla tych działań była udziałem wszystkich kolejnych rządów sprawujących władzę w Polsce od czasu naszej akcesji do UE. Nazywanie opłat podatkiem „tuskowym” jest równie trafne jak określenie ich mianem „kaczorowym”, „kopaczowym”, „millerowym” czy „belkowym”. Polityki tej nie zmienił również obecny rząd. To przecież Mateusz Morawiecki zgodził się na unijnym szczycie w grudniu 2020 roku na zwiększenie celu redukcji emisji CO2 do roku 2030 w stosunku do roku 1990 z 40 do 55 procent. Program „Fit for 55” jest po prostu drogą realizacji tych nierealnych założeń. Jeżeli polski premier tego nie wiedział, to nie powinien kierować polskim rządem.
Przez wiele miesięcy politykę klimatyczną UE kontestowały jedynie Konfederacja i Solidarna Polska. W ostatnich tygodniach widać wyraźną zmianę. Sprzeciw wobec obowiązujących i planowanych rozwiązań stał się jednym z najważniejszych przekazów propagandowych obecnej władzy. Wzbudzanie strachu wśród wyborców jest stałą taktyką Prawa i Sprawiedliwości, która już dwukrotnie pozwoliła temu ugrupowaniu wygrać wybory parlamentarne. W 2015 roku rzekomym zagrożeniem byli uchodźcy, którzy ani przez nasz kraj nie przechodzili, ani tym bardziej nie zamierzali się w nim na stałe osiedlać. Cztery lata później byli to homoseksualiści dążący do uzyskania praw, które już uzyskali w większości krajów UE (nawet na Węgrzech związki partnerskie są legalne). Teraz będzie to polityka klimatyczna UE. Różnica polega na tym, że w tym przypadku obawy będą o wiele bardziej uzasadnione niż poprzednio.
Podobnie jak w przypadku poprzednich kampanii, opozycja jest całkowicie bezradna wobec tej taktyki. Poza może Polskim Stronnictwem Ludowym, żadna z opozycyjnych partii nie może nie bronić polityki klimatycznej UE. Jednocześnie jej skuteczna obrona skazana jest na niepowodzenie. Nawet wśród osób w średnim wieku, nie mówiąc już o starszych, większe znaczenie mają obecne koszty życia niż hipotetyczne zagrożenia, które mogą się pojawić w następnych dziesięcioleciach. Większość młodych z powodu swojej ignorancji nawet nie zdaje sobie sprawy o co chodzi, a na dodatek jest ich niewielu i rzadko chodzą na wybory. Nic nie wskazuje na to, żeby wśród opozycyjnych liderów istniała świadomość nadchodzącego zagrożenia. Przebudzenie po raz kolejny będzie bolesne.
Karol Winiarski