Zwycięzcy i przegrani
Trwający półtora roku maraton wyborczy zakończył się. O ile początkowo (wybory do Parlamentu Europejskiego) dwie główne siły polityczne szły „łeb w łeb”, o tyle stopniowo zaczęła się zarysowywać przewaga Prawa i Sprawiedliwości. Finisz zdecydowanie należał właśnie do tej partii. Nawet w Zagłębiu, które od paru lat, a już na pewno po ubiegłorocznym sukcesie w wyborach samorządowych, wydawał się bastionem Platformy, wygrała opozycja. Ale w życiu, a w polityce zwłaszcza, nie zawsze zwycięzcą jest ten kto wygrywa.
Twierdzenie, że Prawo i Sprawiedliwość posiada większość bezwzględną w Sejmie jest dużym uproszczeniem. Większość bezwzględną posiadają posłowie Zjednoczonej Prawicy, w której oczywiście reprezentanci PiS posiadają pozycję dominującą, ale przy tak niewielkiej przewadze Jarosław Kaczyński musi się liczyć z członkami partii Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina. Ten pierwszy ma olbrzymie ambicje, ten drugi własne poglądy gospodarcze, które do etatyzmu PiS niezbyt pasują. Szansą prezesa Kaczyńskiego jest szybkie skonsumowanie przystawki czyli ugrupowania Pawła Kukiza, co dałoby mu bezpieczną większość. Czas pokaże czy będzie to możliwe.
Ilość głosów zdobytych przez zwycięzców wyborów (37,58%) też nie poraża. Zarówno w 2007 jak i w 2011 roku Platforma Obywatelska uzyskała lepsze wyniki – odpowiednio 41,51% i 39,18%. To, że tym razem dało to aż 235 mandatów wynika z faktu nieprzekroczenia progu wyborczego przez Zjednoczoną Lewicę, KORWiN-a i Partię Razem. W sumie około 16% oddanych głosów okazało się głosami „straconymi”, co oczywiście zaowocowało dodatkowymi mandatami dla pozostałych ugrupowań (w ten właśnie sposób PiS dostał czwarty mandat w okręgu sosnowieckim).
Najpoważniejszym jednak zagrożenie dla PiS-u będzie utrzymanie zdobytego poparcia. I nie chodzi tu nawet o realizację nierealnych i szkodliwych wyborczych obietnic. Ważniejsze są rozbudzone społeczne oczekiwania na dobrą, radykalną i szybką zmianę. Rozczarowanie, które wkrótce się pojawi i zacznie narastać, może mieć dla ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego bardzo bolesne skutki. I nawet wymiana Beaty Szydło na innego premiera, co będzie twórczą realizacją teorii „zderzaków” sformułowanej ponad dwadzieścia lat temu przez Lecha Wałęsę, niewiele pomoże.
Przegranym z pewnością jest Platforma Obywatelska. Utrata ponad 1/3 głosów to bolesna porażka, chociaż nie tak wielka jak Sojuszu Lewicy Demokratycznej dziesięć lat temu (spadek z 41,04% do 11,31%) czy też AWS cztery lata wcześniej (obniżenie poparcia z 33,83% do 5,6%). Konsekwencje dla rządzącej przez osiem lat partii mogą być jednak o wiele poważniejsze. Głównym spoiwem Platformy była władza i związane z nią profity. Partyjne doły ze zdziwieniem mogą się wkrótce dowiedzieć, że ich dotychczasowi reprezentanci i ludzie, którzy dzięki PO zajmowali wysokie stanowiska w administracji oraz w państwowych i komunalnych spółkach, nigdy nie mieli nic wspólnego z przegranym ugrupowaniem. Co więcej byli jedynie „bezpartyjnymi fachowcami”, którzy równie gorliwie gotowi są dalej „służyć” Polsce, a praktyki zawłaszczania państwa przez Platformę przyjmowali z najwyższym obrzydzeniem. Wewnętrzne rozliczenia i brak powszechnie uznawanego przywództwa mogą ostatecznie doprowadzić do upadku partię, która przez tyle lat rozdawała karty na polskiej scenie politycznej. Ale jeżeli przetrwa ten okres i potrafi się skonsolidować, może stopniowo odzyskać przynajmniej część utraconego społecznego poparcia.
Dobry wynik uzyskał Paweł Kukiz. Co prawda, wynik jego komitetu to niespełna połowa tego, co dostał sam lider w wyborach prezydenckich, ale jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że Kukiz`15 nieuchronnie zmierza do samolikwidacji. A jednak po raz kolejny udało mu się rozbudzić, zwłaszcza wśród młodego elektoratu, emocje, które wprowadziły jego ludzi do Sejmu. Ale hasło „walki z systemem”, które może być wyborczo nośne, trudno przełożyć na konkretne działania. Tym bardziej, że posłowie reprezentujący to ugrupowanie reprezentują tak różne poglądy, że ustalenie wspólnego stanowiska może okazać się niewykonalne. A stąd już krok do rozpadu klubu i ostatecznej kompromitacji samego lidera.
O sukcesie może również mówić Ryszard Petru. Chociaż 7,6% daleko odbiega od nadziei, które wiązały się z powstaniem tego ugrupowania, to jednak wielu uważało, że Nowoczesna nie ma szans na przekroczenie wyborczego progu. Jest to też dobra podstawa do stopniowego poszerzania politycznych wpływów, czemu sprzyjać może powyborczy układ polskiej sceny politycznej. Socjalno-etatystyczne pomysły nie tylko zwycięskiego ugrupowania i brak w parlamencie przedstawicieli KORWiN-a stwarzają dogodne pole do działania dla konsekwentnie liberalnego gospodarczo ugrupowania. Brak lewicy pozwala szukać też elektoratu liberalnego światopoglądowo. Gdyby jeszcze Platforma nie przetrwała powyborczych rozliczeń, a klub Kukiza rozszedł w cztery strony świata, Nowoczesna może stać się główną opozycyjną siłą na polskiej scenie politycznej. Trzeba jednak też pamiętać, że za cztery lata nie dostanie już premii za „świeżość”. Będzie elementem systemu, co dla części wyborców może okazać się dyskwalifikujące.
Trudno coś optymistycznego powiedzieć o Zjednoczonej Lewicy. Skonstruowany na potrzeby wyborów egzotyczny sojusz Leszka Millera i Janusza Palikota okazał się niewypałem. Poza Adrianem Zandbergiem, którego dobry występ w debacie odebrał Zjednoczonej Lewicy kilka procent poparcia, o klęsce zadecydowała … chciwość. Gdyby Zjednoczona Lewica wystartowała jako komitet wyborczy, a nie koalicja partii politycznych, miałaby około 30 posłów w Sejmie. Tyle, że nie dostawałaby wówczas corocznej subwencji z budżetu państwa. Można było oczywiście stworzyć zupełnie nową partię, ale na to nie pozwoliły ambicje liderów i ich polityczne plany na przyszłość. A te nie zakładały kontynuowania tego małżeństwa z rozsądku. Rozpad ugrupowania skomplikowałby zaś sprawę podziału budżetowych pieniędzy. Jak widać po raz kolejny okazało się, że chytry dwa razy traci.
Czy to już koniec lewicy w Polsce? Partie startujące z koalicyjnego komitetu będą dostawały budżetową subwencję (przysługuje po uzyskaniu co najmniej 6% przez koalicję). Ale pieniądze to nie wszystko. Sojusz Lewicy Demokratycznej od dawna jest bezideowym zrzeszeniem sierot po PZPR i młodych wilczków, którzy nawet jeżeli posiadają jakieś przekonania, to nie zamierzają za nie umierać. Twój Ruch jest cieniem ugrupowania, które cztery lata temu przebojem weszło na scenę polityczną, a jego lider przekroczył wszelkie granice autokompromitacji. Inne ugrupowania wchodzące w skład koalicji od dawna miały poparcie w granicach błędu statystycznego. Pozostają oczywiście wyborcy – Zjednoczoną Lewicę poparło około miliona Polaków. Jest to jednak elektorat kurczący się z roku na rok. I nic nie wskazuje, żeby ten trend uległ zmianie. Paradoksalnie jedyną szansą dla lewicy mogą być ideologiczne szaleństwa PiS-u. Ale tu większe szanse na wykorzystanie tego faktu będą miały partie obecne w parlamencie – Platforma i Nowoczesna.
Wbrew pozorom, w o wiele lepszej sytuacji jest Polskie Stronnictwo Ludowe. Najgorszy w historii wynik i utrata profitów wynikających ze sprawowania władzy, będzie oczywiście mało przyjemnym doświadczeniem dla najbardziej „prorodzinnej” polskiej partii. Ale PSL jest silne w samorządzie, a tam konfitury są nie mniejsze niż w centrali. Poza tym ludowcy to ostatnia w Polsce partia klasowa. Liczba rolników w Polsce maleje, ale to proces powolny. Zachwyt części z nich nad PiS-em szybko minie, gdy okaże się dopłaty bezpośrednie nie wzrosną, rynek rosyjski pozostanie zamknięty, a mimo błagalnych modlitw deszcze nie będą padać. A wtedy nawet agitacja wiejskich proboszczów nie na wiele się przyda.
Zagadką pozostaje Korwin. Janusz Korwin-Mikke, a nie jego ugrupowanie, ponieważ bez „króla” nie ma też jego partii. Na razie nic nie wskazuje, żeby siły witalne opuszczały naszego europosła, ale biologia ma swoje prawa. Wejście do parlamentu mogłoby pozwolić na wypromowanie nowego lidera. Brak sejmowej reprezentacji niweczy te nadzieje. Bardzo prawdopodobne, że taka szansa, jaką radykalnie konserwatywni liberałowie mieli w tych wyborach, już się nie powtórzy.
Na koniec największa niespodzianka tych wyborów. Telewizyjny sukces Adriana Zandberga nie wprowadził Partii Razem do Sejmu, ale pozwolił na wypromowanie zupełnie nieznanego ugrupowania i przekroczenie progu subwencyjnego. W przeciwieństwie do Zjednoczonej Lewicy, członkowie Partii Razem to ideowcy. Oni naprawdę wierzą w swoje naiwne wizje sprawiedliwego świata. Jeżeli nie pogrążą się w sekciarskich sporach, mogą rozwinąć skrzydła. Sukces greckiej Syrizy pokazuje, że tak radykalnie lewicowe ugrupowania są w stanie w sprzyjających warunkach sięgnąć po władzę. Rzeczywistość dość szybko sprowadza ich na ziemię, ale szkody wyrządzone gospodarce trwają o wiele dłużej.
Wszystkie powyższe analizy mają jedną zasadniczą wadę. Opierają się o racjonalne założenia. Tymczasem polskie życie polityczne dalekie jest od racjonalności, a decyzję podejmowane przez znaczną część wyborców są albo zupełnie przypadkowe, albo całkowicie emocjonalne. Wystarczy wykreować w społecznej świadomości wizję, która niekoniecznie musi pokrywać się z rzeczywistością, a następnie na wytworzonej w ten sposób fali „popłynąć” po władzę. Kiedyś było to niemożliwe, a przynajmniej bardzo trudne. Obecnie w dobie nowych technologii informacyjnych i obniżającego się poziomu intelektualnego społeczeństwa, którym coraz łatwiej manipulować, staje się czymś powszechnym. Wybory wygrywa nie ten, kto ma rację, ale ten kto potrafi w odpowiednim momencie pozytywnie zaistnieć w świadomości wyborców. Nie sądzę, żeby w najbliższych latach sytuacja uległa poprawie. Czy jednak taki model demokracji ma jeszcze sens? Myślę, że odpowiedź na to pytanie coraz częściej zacznie pojawiać się w publicznej debacie. I to nie tylko w naszym kraju.
Karol Winiarski