Miękiszon
Pięć lat temu Zbigniew Ziobro nazwał Mateusza Morawieckiego miękiszonem, co było kolejnym przejawem „szorstkiej przyjaźni” między tymi czołowymi politykami Zjednoczonej Prawicy. Chodziło o kapitulancką, zdaniem ówczesnego ministra sprawiedliwości, postawę polskiego premiera wobec kwestii powiązania wypłat środków unijnych z przestrzeganiem praworządności. Przyszłość przyznała rację liderowi Solidarnej Polski. Przelewy środków z Krajowego Programu Odbudowy ruszyły dopiero po zmianie rządu, chociaż żadnych fundamentalnych zmian w polskim wymiarze sprawiedliwości nowej ekipie nie udało się przeprowadzić. Jednak w ostatnich dniach miękiszonem okazał się sam Zbigniew Ziobro. Mateusz Morawiecki i jego współpracownicy w imię partyjnej solidarności zachowują milczenie powstrzymując się przed wypominaniem mu słów sprzed lat.
Oskarżenia wobec Zbigniewa Ziobry mają charakter polityczny. Dotyczą bowiem polityka i są związane z jego działalnością polityczną. Być może też, gdyby sprawa dotyczyła polityków obecnej koalicji, to do żadnego postępowania karnego by nie doszło. Tak jak bezkarnym był Zbigniew Ziobro do momentu, gdy władzę sprawowała Zjednoczona Prawica. Nie oznacza to jednak, że zarzuty postawione byłemu ministrowi sprawiedliwości są wyssane z palca. Zbigniew Ziobro od lat jest jednym z największych szkodników w polskiej polityce, a skutki jego działań jeszcze długo będziemy wszyscy ponosili. I nie zmienia tego fakt, że działania obecnej władzy przyczyniają się jedynie do pogłębienia chaosu w wymiarze sprawiedliwości.
Politycy bardzo często starają się podpiąć pod różnego rodzaju działania realizowane z udziałem środków publicznych. Każdy nowo otwierany odcinek autostrady czy drogi ekspresowej przyciąga ministra infrastruktury, wojewodę oraz lokalnych samorządowców. Na wydarzenia kulturalne w mieście zaprasza jego prezydent. Nawet sportowcy odnoszący sukcesy na arenie międzynarodowej mogą liczyć na przyjęcie w Pałacu Prezydenckim i Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Tyle, że są to zawsze działania uboczne. Politycy wykorzystują sytuację, ale jej nie kreują. Nie po to przecież buduje się autostrady, aby minister miał je otwierać. Nie po to organizuje się imprezy kulturalne, żeby prezydent mógł się nimi pochwalić. Nie po to wysyła się nasze drużyny na igrzyska czy mistrzostwa świata, aby potem mogli się spotkać z Prezydentem czy premierem. Ale też żal nie wykorzystać takich okazji.
W przypadku Zbigniewa Ziobry było inaczej. Fundusz Sprawiedliwości przez lata służył udzielaniu pomocy ofiarom przestępstw oraz przestępcom, którzy zakończyli odbywanie kary pozbawienia wolności i chcieli wrócić do normalnego życia. Po przejęciu władzy przez Zjednoczoną Prawicę z inicjatywy Zbigniewa Ziobry w art. 43 Kodeksu Karnego Wykonawczego dopisano możliwość wydatkowania tych środków także na działania mające służyć zapobieganiu przestępczości, co jest pojęciem tak szerokim i niejednoznacznym, że można pod to podciągnąć wszystko. I tak właśnie się działo w tym przypadku, a słynne garnki dla kół gospodyń wiejskich są tylko jednym z licznych przykładów rozszerzającego rozumienia tego pojęcia.
Środki z Funduszu Sprawiedliwości zadziwiająco często trafiały do okręgów wyborczych, w których startowali kandydaci Solidarnej Polski. Zauważył to nawet Jarosław Kaczyński, który w znalezionym później w domu Zbigniewa Ziobry liście ostrzegał go przed prawnymi konsekwencjami takich działań. Oczywiście prezes Prawa i Sprawiedliwości nie oburzał się samym wykorzystywaniem publicznych pieniędzy do celów politycznych. Gdyby tak było nie dopuściłby do przekazywania miliardów złotych dla telewizji publicznej, która wyspecjalizowała się w promocji polityków Zjednoczonej Prawicy i zwalczaniu opozycji. Problem polegał na tym, że środki Funduszu Sprawiedliwości służyły promowaniu działaczy Solidarnej Polski, a celem Jarosława Kaczyńskiego było uniezależnienie się od swoich przystawek bez których w pierwszej kadencji swoich powtórnych rządów (2015-2019) nie miał większości w parlamencie. Dlatego, mimo wcześniejszych obietnic, nie dzielił się środkami otrzymywanymi z subwencji budżetowej chcąc ograniczyć ich szanse wyborcze w kolejnych wyborach, co zresztą poniekąd zmusiło ich do poszukiwania innych źródeł dochodu. Prezes Prawa i Sprawiedliwości zdawał sobie sprawę, że gra toczy się o prawicowy elektorat, a głosy które padną na polityków Solidarnej Polski nie zostaną tym samym oddane na w pełni wobec niego lojalnych i posłusznych działaczy Prawa i Sprawiedliwości. Jego obawy okazały się w pełni słuszne, ponieważ mimo spektakularnego zwycięstwa w wyborach w roku 2019 w dalszym ciągu uzależniony był od swoich koalicjantów. Jarosława Gowina zdołał po kilkunastu miesiącach mistrzowsko rozegrać, chociaż ten zdołał wcześniej zablokować wybory kopertowe. Ze Zbigniewem Ziobro musiał się męczyć do końca kadencji.
Promocja własnych kandydatów nie była jedynym celem wykorzystywania środków Funduszu Sprawiedliwości. Z nagrań rozmów z Marcinem Romanowskim i innymi pracownikami Ministerstwa Sprawiedliwości, potajemnie wykonywanych przez Tomasza Mraza, dyrektora departamentu Funduszu Sprawiedliwości, jednoznacznie wynika, że część konkursów była ustawiona, a środki trafiały do osób i organizacji, które miały następnie wspomagać Solidarną Polskę w gorszych czasach. Wszystko to odbywało się za zgodą i wiedzą Zbigniewa Ziobry. W tej sytuacji oskarżenie go o przewodzenie zorganizowanej grupie przestępczej jest jak najbardziej zasadne. Zasadne, ale i niesłychanie ryzykowane. Przy takiej interpretacji prawa można bowiem uznać, że zorganizowanymi grupami przestępczymi są wszystkie partie polityczne. Przecież dążą one do zdobycia władzy w wyborach nie po to żeby służyć społeczeństwu (im częściej o tym zapewniają, tym mniej wspólnego ma to z rzeczywistością), ale po to żeby uzyskać dostęp do finansowych konfitur czyli spółek skarbu państwa, agencji czy innych miejsc, z których można wyciągnąć publiczne pieniądze. Najczęściej nie chodzi nawet o osobiste wzbogacenie, ale o zdobycie środków na zapłatę swoim „żołnierzom” świadczącym polityczne usługi. Różnica polega jedynie na tym, że partyjni liderzy wykorzystują istniejący system, a Zbigniew Ziobro „idąc po bandzie” próbował go zmodyfikować do swoich potrzeb. Być może zresztą jedynie wyprzedził swoją epokę.
Decyzją posłów Zbigniew Ziobro nie tylko może być pociągnięty do odpowiedzialności karnej (postawiono mu 26 zarzutów), ale też zatrzymany i tymczasowo aresztowany. Oczywiście ostateczną decyzję będzie podejmował sąd na wniosek prokuratora, ale bez zgody Sejmu nie mógłby tego zrobić. Z trudnych do zrozumienia powodów prokuratura i politycy koalicji uzasadniają to groźbą mataczenia. A przecież dwa lata śledztwa już dawno powinny wystarczyć do zebrania wszelkich potrzebnych dowodów, które zresztą posłużyły do uzasadnienia wniosku o uchylenie immunitetu. Gdyby uznać to uzasadnienie za prawdziwe, to każdy podejrzany powinien czekać na proces w celi aresztu śledczego. O wiele bardziej przekonującym argumentem za tymczasowym aresztowaniem byłaby groźba ucieczki z powodu zagrożenia wysoką karą. Tym bardziej, że Zbigniew Ziobro właśnie udowodnił swoim zachowaniem zasadność tego podejrzenia. W rzeczywistości jednak chodziło o coś zupełnie innego. O pokazanie sprawczości obecnej władzy dość powszechnie uznawanej za nieudolną i uniemożliwienie brylowania byłego ministra sprawiedliwości w prawicowych mediach. Lud nie chce czekać na prawomocne orzeczenie sądu, które zapadnie po wielu latach postępowania karnego. Lud chce krwi. Tu i teraz.
Próba osadzenia Zbigniewa Ziobry w areszcie tymczasowym jest jednak obarczona sporym ryzykiem. Chociaż wniosek aresztowy można zgłosić wówczas, gdy dyżur w sądzie będzie pełnił „zaufany” sędzia, to już odwołanie rozpatrywałby sędzia wylosowany. Tym samym nie sposób przewidzieć ostatecznej decyzji sądu, a ewentualne uwolnienie aresztowanego byłoby kompromitacją Waldemara Żurka i przejętej przez obecną władzę z rąk poprzedników prokuratury. Gdyby jednak udało się trwale osadzić Zbigniewa Ziobro w areszcie tymczasowych, to co trzy miesiące musiałby być on przedłużany, co również mogłoby się w końcu zakończyć niepowodzeniem. Co najważniejsze jednak, trwający latami proces mógłby zmienić nastawienie opinii publicznej. Im dłużej Zbigniew Ziobro siedziałby w areszcie, tym szybciej topniałoby (obecnie większościowe) poparcie dla takiego traktowania polityka opozycji. A gdyby jeszcze jego stan zdrowia uległby gwałtownemu pogorszeniu, to Zbigniew Ziobro zostałby męczennikiem. Na szczęście dla rządzących Zbigniew Ziobro okazał się miękiszonem i postanowił nie wrócić do Polski.
Od wielu miesięcy na Węgrzech ukrywa się były wiceminister sprawiedliwości Marcin Romanowski. Teraz dołączył do niego Zbigniew Ziobro. W czasie stanu wojennego, gdy ówczesne władze proponowały działaczom opozycji wyjazd z kraju bez możliwości powrotu, najczęściej odmawiali oni skorzystania z tej możliwości. Sędziowie (w PRL-u powoływani i odwoływani przez Radę Państwa) odgórnie wyznaczani do prowadzenia procesu, nie byli niezwiśli. Trudno więc było liczyć na uczciwy proces i sprawiedliwy wyroku. A mimo tego większość czołowych opozycjonistów zdecydowanie odrzucała możliwość wyjazdu z Polski, chociaż oznaczało to odzyskanie wolności i znacznie lepsze niż w pogrążonej w ekonomicznym kryzysie Polsce życie na Zachodzie. Zbigniew Ziobro nie miał tyle odwagi jak działacze Solidarności z lat 80-tych, w tym ojciec Mateusza Morawieckiego. Zachował się jak miękiszon wybierając bezpieczny azyl na Węgrzech. Zbigniew Ziobro miał szansę pokazać, że ma cojones, a okazał się politycznym eunuchem.
Karol Winiarski
