Karol Winiarski – „Edukacyjne zaczadzenie”
Edukacyjne zaczadzenie
Wielka radość zapanowała w Lechistanie. Tegoroczny egzamin maturalny zdało więcej absolwentów szkół ponadgimnazjalnych niż rok temu. Tylko 26% nie dało rady. Większość z nich będzie zresztą miała szansę już za dwa miesiące na egzaminach poprawkowych. Jest więc się z czego cieszyć? Moim zdaniem wręcz przeciwnie.
W okresie PRL-u dostęp do szeroko rozumianej oświaty został w naszym kraju znacznie poszerzony w porównaniu z międzywojennym dwudziestoleciem. Ale gdy porównać ówczesną Polskę z innymi cywilizowanymi krajami, wypadaliśmy katastrofalnie. Odsetek osób z wyższym wykształceniem (około 7%) był jednym z najniższych w Europie. Przegrywaliśmy nawet z innymi demoludami (dla młodszych czytelników – krajami demokracji ludowej czyli tzw. socjalistycznymi) – za nami była jedynie Albania. Stąd też prawdziwy boom edukacyjny, który nastąpił po zmianie ustroju został uznany za jeden z największych sukcesów polskiej transformacji. Paradoksalnie uwierzono w marksistowskie przekonanie, że ilość przechodzi w jakość. Tymczasem jest wręcz przeciwnie.
Jeszcze kilkanaście lat temu każdy narzekający na swoją sytuację życiową malkontent mógł usłyszeć sakramentalne – „mogłeś się uczyć”. Teraz podobna odpowiedź pada niesłychanie rzadko. Dlaczego? Dlatego, że wykształcenie przestało dawać gwarancję lepszego życia. Czasami wręcz przeszkadza w uzyskaniu pracy – pracodawcy niechętnie zatrudniają osoby wykwalifikowane na stanowiska nie wymagające żadnych umiejętności. Tysiące młodych ludzi opuszczających rok w rok setki polskich uczelni po ukończeniu mniej lub bardziej dziwacznych kierunków nie znajduje dla siebie ofert na rynku pracy. To właśnie z tych ludzi wywodzą się wkurzeni na państwo sfrustrowani wyborcy Janusza Korwin-Mikkego czy Pawła Kukiza oczekujący na radykalną zmianę swojej życiowej sytuacji. Przez lata rządzący, niezależnie od opcji politycznej, stworzyli im miraż lepszego życia zachęcając do nauki. Rozbudzili aspiracje, których nie byli w stanie zaspokoić. Teraz muszą wypić piwo, które sami nawarzyli.
Co jakiś czas media ekscytują się wynikami międzynarodowych badań wskazujących na rosnący poziom naszych uczniów. Jest to zupełne sprzeczne z powszechnym odczuciem nauczycieli (zwłaszcza gimnazjalnych i średnich), o pracownikach wyższych uczelni nie wspominając. Skąd ta rozbieżność? Po pierwsze, badania koncentrują się na tzw. umiejętnościach, a nie sprawdzają znajomości nawet podstawowych wiadomości. Tymczasem zwłaszcza w naukach humanistycznych bez fundamentalnej wiedzy, nawet najbardziej rozwinięte umiejętności na nic się nie zdadzą. Trudno bowiem budować jakieś poważniejsze analizy nie mając możliwości zweryfikowania podsuwanych przez kogoś (media, polityków) informacji. Jeżeli ktoś nie będzie wiedział, co zrobili Stalin czy Hitler, może na podstawie suchych statystyk gospodarczych uznać, że byli to genialni przywódcy, którzy doprowadzili swoje społeczeństwa swoich krajów do ekonomicznej prosperity. Po drugie, w rankingach wypadamy dobrze w Europie. Jesteśmy jednak daleko w tyle za krajami azjatyckimi. Singapur, Korea Płd., Tajwan biją nas na głowę. Jak mówi mądre przysłowie „wśród ślepców nawet jednooki jest królem”. Niestety, tylko europejskim.
Najwyższy czas dokonać smutnej, ale prawdziwej konstatacji – nie wszyscy muszą mieć wyższe wykształcenie. Powiem więcej. Nie wszyscy muszą mieć maturę. Dążenie do maksymalizacji ilości osób posiadających wyższe i średnie wykształcenie nieuchronnie musi doprowadzić (i w dużym stopniu już doprowadziło) do katastrofalnego obniżenia edukacyjnych wymagań. Sprzyja temu przyjęta kilkanaście lat temu zasada finansowania polskiej oświaty polegająca na tym, że pieniądz idzie za uczniem. Sam pomysł nie był zły. Pod warunkiem, że powiązany byłby z zewnętrznym systemem weryfikacji zdobytej wiedzy. W przeciwnym wypadku do szkół wszystkich typów przyjmuje się i trzyma za wszelką cenę wszystkich chętnych, bez względu na reprezentowany przez nich poziom. To zupełnie normalna i racjonalna reakcja decydentów tych placówek – im więcej uczniów, tym większe środki finansowe. Edukacja to biznes jak każdy inny. Są oczywiście tacy, którzy jak Stanisława Bozowska – literacka siłaczka z opowiadania Żeromskiego – niosą oświaty kaganek z powodów ideowych. Ale nie oczekujmy od wszystkich heroizmu.
W przypadku uczelni wyższych zewnętrzna ocena osiąganych wyników kształcenia prawie w ogóle nie występuje – wyjątkiem są egzaminy końcowe dla lekarzy. Przyznanie tytułu licencjata, magistra czy doktora to w zasadzie wewnętrzna sprawa każdej uczelni. Wyniki sprawdzianów przeprowadzanych w szóstej klasie szkoły podstawowej nie mają większego znaczenia (mogą być jedynie brane pod uwagę przy rekrutacji do gimnazjów dwujęzycznych – do rejonowych trzeba przyjąć każdego). Egzaminy gimnazjalne są przepustką do szkół ponadgimnazjalnych. Tyle, że przy pogłębiającym się niżu demograficznym większość z nich przyjmuje każdego kto się zgłosi. Zresztą zapis w ustawie o systemie oświaty wyraźnie stanowi, że jeżeli są tylko wolne miejsca, to nie ma możliwości odmowy przyjęcia kandydata. Nawet takiego, którego wynik egzaminu gimnazjalnego jest na katastrofalnym poziomie.
Jedynym prawdziwym egzaminem licencyjnym (w przeciwieństwie do egzaminu konkursowego jest wyznaczony określony poziom punktowy konieczny do jego zdania) pozostaje matura. W chwili obecnej nie zdają jedynie Ci, którzy mają wyjątkowo ograniczone możliwości intelektualne albo wyjątkową niechęć do nauki. W konsekwencji na wyższych uczelniach pojawiają się tacy, którzy w latach 80-tych kończyliby edukację w szkołach zawodowych. I za kilka lat opuszczają ich mury z tytułem licencjata, a nawet magistra. Statystyki wyglądają pięknie, rzeczywistość skrzeczy. Z drugiej strony Ci, którzy mają o wiele wyższe możliwości nie mają powodu do wzmożonego wysiłku. Bo i po co? Maturę zdadzą bez problemu. Na studia też zostaną przyjęci i nie wylecą z nich z powodu edukacyjnych braków. A jest przecież tyle innych, przyjemniejszych sposobów spędzania wolnego czasu niż ślęczenie nad książkami. Żyje się tylko raz.
Jak doprowadzić do obniżenia progu zdawalności egzaminu maturalnego, czyli w konsekwencji do podniesienia poziomu polskiej edukacji? Sposobów jest kilka. Podnoszenie progu zdawalności z obecnych 30% do np. 50% nie miałoby większego sensu. Nie każdy musi być uzdolniony jednocześnie z języka polskiego, matematyki i języka obcego (to przedmioty obowiązkowe, które trzeba zaliczyć na odpowiednim poziomie). Ale można np. wprowadzić zasadę, że oprócz uzyskania 30% z każdego z tych trzech przedmiotów, trzeba mieć jednocześnie w sumie np. 150% (na 300 możliwych). W ten sposób ktoś słabszy np. z matematyki mógłby nadrobić brakujące punkty wynikami z innych przedmiotów. Można też wprowadzić obowiązek uzyskania określonego progu punktowego np. z dwóch przedmiotów zdawanych na poziomie rozszerzonym. W tym roku maturzyści obowiązkowo musieli zdawać tylko jeden przedmiot na takim poziomie. Zdawać, a nie zdać. Jakiś urzędniczy „geniusz” wymyślił bowiem, że jego wynik nie ma wpływu na zdanie egzaminu maturalnego. Wystarczyło przyjść, podpisać się na liście obecności, wpisać PESEL na arkuszu maturalnym i … wyjść.
I na koniec jeszcze jeden problem. Kilka lat temu rozpętana została w kraju istna histeria dotycząca … historii. Rozdzierano szaty nad rzekomym ograniczeniem ilości jej godzin w szkole średniej. W rzeczywistości jednak liczba ta została zwiększona z 5 do 6, ponieważ historia i społeczeństwo – przedmiot tzw. uzupełniający, ale obowiązkowy dla wszystkich uczniów, którzy nie wybrali nauki historii w zakresie rozszerzonym – w praktyce jest nauką historii i to w znacznej części historii Polski. Tak naprawdę została natomiast radykalnie ograniczona i tak już niewielka liczba godzin nauczania wiedzy o społeczeństwie czyli przedmiotu, na którym uczniowie mogą się dowiedzieć jak funkcjonuje współczesne demokratyczne państwo. Obecnie jest to tylko jedna godzina w pierwszej klasie. Efekty? Średnia ilość punktów tegorocznej matury z WOS-u wyniosła 26 punktów. Rok temu była o 20 punktów wyższa. W tym samym, którym trwały egzaminy maturalne odbywały się wybory prezydenckie. Efekty edukacyjnych reform w naszym kraju już widać.
Karol Winiarski