Głazy i piach
W minionym tygodniu „słowo na sobotę” pisałem w piątkowy ranek, co zresztą zwykłem od lipca robić każdego tygodnia. Nie wiedziałem przeto – i nie przewidziałem – co stanie się wieczorem w Paryżu. Może to i dobrze, bo zacząłbym się nadmiernie wymądrzać aż do granic śmieszności, co wielu od tygodnia już czyni. Namnożyło nam się ekspertów od terroryzmu, religii, ruchów migracyjnych i polityki bliskowschodniej, oj namnożyło! Natrafiłem nawet na samozwańczego agenta wszelkich tajnych służb, który rozpracował wraże gniazdo islamistów tuż pod naszym bokiem, bo w Katowicach. Tylko patrzeć jak sam zorganizuje efektowną tego gniazda likwidację, bo zapewne ABW mu nie uwierzy. Byłoby śmiesznie, gdyby nie dotyczyło to spraw mimo wszystko poważnych i skomplikowanych. Zaobserwowałem pewną prawidłowość. Od wielu już lat nasi włodarze a za nimi lud z nonszalancją upraszczają sprawy zawiłe, równolegle z uporem komplikują sprawy proste. Jakoś trzeba wybrnąć z przykrej sytuacji, gdy wiedzy nie staje, a wybujałe ambicje pchają do efektownych czynów.
W ogóle zdaje mi się, że cierpimy na pewną dziecięcą chorobę, której istota polega na przysłowiowym „na złość mamie odmrożę sobie uszy”. Wybory, to nie – ucieszna skądinąd – gra w salonowca, więc wszelkie robienie sobie „na złość” mści się szybko i boleśnie. Już doświadczamy, a to dopiero początek. Mam pokusę uciec się do nieco niejasnej na pierwszy rzut oka figury retorycznej, ale zaryzykuję. Otóż przed wiekami, w czasie kolejnych zlodowaceń, co zapamiętałem z lekcji geografii, lodowiec przyniósł nam ze Skandynawii skały bazaltowe, które zostały albo zmielone na piasek, albo rozsiane po polach i lasach jako kamienie i głazy bardziej okazałe. Głazy narzutowe, tak to się nazywa. Niektóre z nich, te największe, stały się czasem dla ludzi punktami orientacyjnymi, niekiedy nawet miejscami kultu i odprawiania tam różnych misteriów. Ot, na przykład „święte miejsce” w Puszczy Augustowskiej. Z czasem ludzie nieumiarkowani w swej zarozumiałości zaczęli je niszczyć i usuwać, bo w orce przeszkadzały na przykład, albo prostej, gładkiej drogi nie pozwalały wytyczyć. I ludziska zaczęli orientację tracić. Tak i z mądrością bywa. Zmielone autorytety, jak głazy na budulec przerobione, straciły swą moc i współczesnych raczej śmieszą niż uczą, nie mówiąc już o tym, że przestały być wzorcem. Ponoć frak na przedstawicielu elity dopiero w trzecim pokoleniu dobrze leży, tylko, że w Polsce od dwóch stuleci żadnej elicie nie udało się trzeciego pokolenia doczekać. Jak nie powstanie, to rewolucja czy inna wojenka lub przewrót. Słychać niekiedy wyrażaną tęsknotę za jakimś stałym punktem odniesienia, choćby i na tych łamach przed tygodniem głoszonej przez młodego „polityka”, ale gdzie tego punktu szukać, już nie wiadomo. Macają tedy co bardziej dociekliwi to tu to tam, ale jak tylko pojawi się choćby ślad czegoś solidnego, zaraz cała plejada przeciwników rzuci się i ideę zohydzi. Bo też straciliśmy umiejętność dysputy. Zamiast argumentów operuje się inwektywą, interlokutora nie przekonuje się tylko obraża. Językowa poprawność bywa nazywana postawą lewacką, cokolwiek to znaczy, w każdym razie rozmowę ucina.
Do takich to smutnych konstatacji po kilkugodzinnym szusowaniu w Internecie w minionym tygodniu doszedłem o czym z żalem donoszę. Nie tracąc nadziej, że mimo wszystko będzie lepiej, udaję się do lokalu o tajemniczej nazwie „Stacja Sosnowiec” pogawędzić o literaturze, historii i ludzkich przywarach.
toko