Społeczeństwo (nie)obywatelskie
Do napisania poniższego tekstu skłonił mnie artykuł „Jakość życia, jakość wyboru„. Dlatego zacznę od komisarz Bieńkowskiej. Mówiąc o 6 tys. zł. miała na myśli wynagrodzenie wiceministrów. To oczywiście kwota, którą dostają na rękę, nieosiągalna dla większości Polaków. Dla partyjnego, niekompetentnego nominanta-dyletanta to złapanie Pana Boga za nogi. Ale osoby mające faktyczną wiedzę i doświadczenie, zarabiające w prywatnym biznesie kilka razy większe kwoty mogą być we współczesnym, zmaterializowanym świecie uznane rzeczywiście za idiotów, jeżeli zdecydują się na objęcie rządowego stanowiska. To oczywiście głównie efekt niebotycznych uposażeń prezesów i członków zarządów nawet niezbyt dużych firm. W ostatnich latach poszybowały one w górę, a zjawisko to nie dotyczy wyłącznie Polski. To rzeczywiście spory problem i trudno znaleźć tu idealne rozwiązanie. Dysproporcje są ogromne i nawet znaczne zwiększenie wynagrodzeń wysokich urzędników państwowych ich nie zlikwiduje. Nie ma też gwarancji, że po podwyżkach, o zatrudnieniu będą decydowały kompetencje, a nie polityczne i towarzyskie (może nawet ważniejsze od tych pierwszych) powiązania.
Pamiętam, że w początkach lat 90-tych dość powszechnie uznawana teza głosiła, że musi dorosnąć pokolenie, które nie wychowywało się w Polsce Ludowej, żeby Polacy stali się społeczeństwem obywatelskim. Minęło już ponad ćwierć wieku od przemiany ustrojowej, a sytuacja wygląda niewiele lepiej niż za „komuny”. Dlaczego?
Oprócz przyczyn wymienionych przez redakcję ważniejsze wydają się inne powody. Po pierwsze demokracja przydarzyła nam się w okresie rewolucyjnych przemian mentalnych, które zachodziły w kapitalistycznym świecie na przełomie XX i XXI wieku. Kryzys keynesizmu i moda na neoliberalne rozwiązania wraz z, jak się przynajmniej wówczas wydawało, końcem rywalizacji wielkich mocarstw i „śmiercią” radykalnych ideologii, na które to wydarzenia nałożyła się rewolucja informatyczna i internetowa, doprowadziły do ekspansji indywidualizmu i konsumpcjonizmu. Zwłaszcza widoczne to było i jest w krajach postkomunistycznych – po prostu ludzie odreagowują lata siermiężnego realnego socjalizmu. To nie są dobre czasy na działalność społeczną dla dobra ogółu.
Po drugie nasza historia. I nie chodzi tu tylko o czasy komunizmu. O wiele ważniejsze są wieki systemu folwarczno-pańszczyźnianego. 70-80% społeczeństwa I Rzeczpospolitej to byli chłopi – większość współczesnych Polaków to właśnie ich potomkowie. Nie zawsze co prawda ich sytuacja była aż tak tragiczna jak to się niekiedy przedstawia, ale brak wolności osobistej, powszechny analfabetyzm i „piszcząca” bieda znacznej ich części spowodowały, że utrwaliły się wśród nich cechy bierności, uległości i skrywanej nienawiści wobec władzy. Nienawiści, która jak już eksplodowała, przybierała niszczące oblicze. Przykładem galicyjska rabacja nazywana „krwawymi zapustami”, ale też pogromy ludności żydowskiej w czasie II wojny światowej. Wbrew pozorom, te wydawałoby się odległe i tak różne wydarzenia, sporo łączy. To przyzwolenie władz (austriackich w przypadku rabacji i niemieckich jeżeli chodzi o pogromy) na takie działania. Dopóki był strach przed karą, chłopi siedzieli cicho. Gdy okazywało się, że represji nie będzie, a wręcz będzie to mile widziane przez władze, nienawiść znajdowała swój upust. Utrwalone przez wieki wzorce zachowań są dziedziczone i utrzymują się przez wiele pokoleń. Wystarczy zobaczyć jak zachowują się społeczności afroamerykańskie w USA. Niewolnicza mentalność do dzisiaj nie została przezwyciężona. A niewolnicy i przypisani do ziemi chłopi aż tak bardzo nie różnili się między sobą jeżeli chodzi o pozycję prawną i warunki życia. Aktywność społeczna z pewnością nie była cechą preferowaną przez ich właścicieli i panów.
Po trzecie wyznanie. Katolicyzm jest religią zhierarchizowaną. Decyzje zapadają na górze. Ze zdaniem biskupa się nie dyskutuje. Przykład księdza Lemańskiego czy ostatnie wezwanie na dywanik księdza Seniuka są tego dobitnym przykładem. Podobnie wierni nie mają wiele do powiedzenia w swoich parafiach. Rządzi ksiądz proboszcz, a wierni mają słuchać i nie dyskutować. Są oczywiście wyjątki, ale …, no właśnie, to wyjątki. Kształtowane we wspólnotach parafialnych zachowania przekładają się na życie społeczne. Zupełnie inaczej jest w krajach, gdzie dominują (a w zasadzie dominowały – w zlaicyzowanej Europie trudno mówić o dominacji w czasie teraźniejszym) wyznania protestanckie. Tam wierni są traktowani podmiotowo i mają rzeczywisty wpływ na życie swojej religijnej wspólnoty. Często nawet na wybór swojego duchownego – u nas to marzenie „ściętej głowy”. Małym pocieszeniem jest, że prawosławie jest jeszcze mniej demokratyczne. To przekłada się w sposób widoczny na poziom tzw. kapitału społecznego, który z kolei ma wpływ na rozwój gospodarczy. Jeszcze w latach 80-tych XX wieku spośród dwudziestu państw europejskich ostatnie miejsce zajmowała islamska Turcja, przedostatnie prawosławna Grecja, a w drugiej dziesiątce dominowały kraje katolickie. Spadek znaczenia religii powoduje, że te bardzo wyraźne jeszcze niedawno zależności powoli tracą na znaczeniu. Katolickie Bawaria i Irlandia to jedne z najbardziej rozwiniętych krajów zachodniej Europy. Ale ostatni kryzys dotknął głównie kraje południa – prawosławną Grecję oraz katolickie: Portugalię, Hiszpanię i Włochy.
Zmiany społecznej mentalności zachodzą powoli i niesłychanie trudno nimi sterować. Co nie znaczy, że nie warto. Paweł Kukiz nie jest najlepszym przykładem. To raczej typowa fala destruktywnej nienawiści, która jak widać po sondażach stopniowa opada. Prawdopodobnie zmiany polityczne po październikowych wyborach będą o wiele mniejsze niż wydawało się jeszcze kilka tygodni temu. Nawet zamiana jednego politycznego dominanta na innego (czyli PO na PiS) w praktyce niewiele zmieni. Czy kiedyś to się zmieni? Tak, o ile zmienią się Polacy. Przecież posłowie i senatorowie to nasi przedstawiciele. Krew z krwi.
Karol Winiarski
Komentarz redakcyjny
Nic tak nie kształci jak podróże i polemika ze światłymi ludźmi i niezmiernie nas cieszy, że w ogóle ktokolwiek decyduje się na wymianę myśli – z bądź co bądź – prowincjonalną redakcją. Poszerzają się wówczas horyzonty nie tylko dyskutantów, ale też czytelników. Zwrócenie uwagi na luki w rozumowaniu, brak koherencji w toku myślenia daje często asumpt do zweryfikowania zdania własnego i ubogacenia własnej wiedzy o mądrość innych i o to w gruncie rzeczy chodzi.
Najpierw odniesienie do wstępnego stwierdzenia pana Karola winiarskiego:
„Mówiąc o 6 tys. zł. miała na myśli wynagrodzenie wiceministrów. To oczywiście kwota, którą dostają na rękę, nieosiągalna dla większości Polaków. Dla partyjnego, niekompetentnego nominanta-dyletanta to złapanie Pana Boga za nogi. Ale osoby mające faktyczną wiedzę i doświadczenie, zarabiające w prywatnym biznesie kilka razy większe kwoty mogą być we współczesnym, zmaterializowanym świecie uznane rzeczywiście za idiotów, jeżeli zdecydują się na objęcie rządowego stanowiska”
Samo porównanie wiceministra do przedsiębiorcy, który ryzykuje często całym swoim majątkiem, dorobkiem wielu lat pracy, przyszłością rodziny, do urzędnika-nominata, który nie ryzykuje niczym, jest dalece dyskusyjne. Chętnie posłuchamy o dolegliwych konsekwencjach wyciągniętych wobec nieudolnych urzędników, prezesów spółek państwowych lub samorządowych, którzy zostawili swoje organizacje gospodarcze i inne w opłakanym stanie. Może choć kilka przykładów?
Dalej, o jakich osobach zarabiających w prywatnym biznesie kilka razy więcej tu mowa? Może o samej pani komisarz Bieńkowskiej? Przyjrzyjmy się bliżej tej wykreowanej dzięki Donaldowi Tuskowi i mediom „gwieździe zarządzania”. Orientalistka w zakresie iranistyki na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego z kilkoma podyplomówkami. W życiorysie ani słowa o tym, że osiągnęła jakiś sukces w gospodarce lub o tym, że przepracowała choć godzinę poza sektorem publicznym. Kariera dość typowa w polskiej rzeczywistości, oparta na polityce.
Zawsze, jak tylko słyszymy o wybitnych fachowcach z trzema czterema i więcej kierunkami studiów podyplomowych, to od razu włącza się ostrzegawcze światełko i narzuca pytanie, w jakiej właściwie dziedzinie taki ktoś jest prawdziwym fachowcem. Przychodzą często do pracodawców z takimi różnymi dyplomami (nigdy nie wiadomo, co się może przydać) ludzie dobrze po trzydziestce oczekując nie wiadomo czego.
Tymczasem mądry pracodawca, świadomy ścisłej specjalizacji i ogromu potrzebnej wiedzy nawet bardzo wąskich dziedzinach, powinien jak najszybciej takiej osobie podziękować, bowiem to wszystko dowodzi tego, że taka osoba nie jest fachowcem w żadnej z tych dziedzin, nie posiada podstawowego nawet doświadczenia, bo niby kiedy miała je zdobyć, ani niczym tak naprawdę nie jest zainteresowana. Zresztą ta interdyscyplinarność i „kolekcjonerstwo” dyplomów są obecnie powszechne, a sprzyjają temu same uczelnie, łase na dodatkowe dochody. Stąd też najczęściej ukończenie studiów podyplomowych wielkiego wysiłku już nie wymaga i jest to powszechna wręcz praktyka. Czy za te dyplomy mamy tak dużo płacić, czy za praktyczne umiejętności? Każdy, kto wgryzł się głębiej w jakąś dziedzinę, dopiero wtedy przekonuje się jak mało wie, i jak dużo umiejętności musi nabyć, by tą wiedzą mógł się sprawnie posługiwać w praktyce.
Co do rzekomych zarobków wiceministrów na poziomie 6 tys. to też bzdura ze strony pani Bieńkowskiej. Wystarczy spojrzeć na oświadczenia majątkowe rzeczonych (np. Tomczykiewicz, Gawłowski, Baniak, Gawłowski – wszystkie za 2014 rok)) i dojść do prostego wniosku, że owszem 6 tys., ale razy co najmniej dwa z premiami i dodatkami różnej maści. Do tego należy dodać te rzeczy, za które zwykły śmiertelnik musi zapłacić: komórki, paliwo, przejazdy itd. i wtedy mamy dopiero prawdziwy obraz sytuacji. Dlatego właśnie taki pęd to tych stanowisk oraz świadomość, że na tym korzyści się nie kończą, nawet po sowitej odprawie i zakończeniu kariery ministerialnej, ale to temat na osobną refleksję.
Autor stara się udowodnić również tezę, że głównymi przyczynami niskiej świadomości obywatelskiej, bierności i miernej wrażliwości społecznej nie są te przyczyny, które wymieniliśmy w artykule, ale:
Utrwalone przez wieki wzorce zachowań są dziedziczone i utrzymują się przez wiele pokoleń.
Oczywiście występuje coś takiego jak dziedziczenie wzorców zachowań przez pokolenia, ale naszym zdaniem to nie one są decydujące i tym się różnimy. Jak bowiem wytłumaczyć nadzwyczajną przedsiębiorczość, którą wykazali się rodacy z początków transformacji, która była główną przyczyną wzrostu gospodarczego (mali i średni przedsiębiorcy dalej mają największy wkład do gospodarki) i postępu, a nie wielkie państwowe firmy zarządzane przez „fachowców” z partyjnego nadania. Jak wytłumaczyć fakt, że Polacy w innych uwarunkowaniach doskonale sobie radzą, są aktywni nawet na gruncie społecznym, jak w Anglii – prawdopodobnie dlatego, że tam bardziej ich słuchają, niż we własnym kraju.
To aktualnie zastane warunki i reguły kształtują bardziej mentalność i bieżące zachowania, niż reminiscencje z przeszłości. Bierność i apatia pojawia się wówczas, gdy przez dłuższy czas widać bezsilność wobec zmowy elit w imię ich partykularnego interesu. Tam gdzie Polacy mają dobre warunki rozwoju, obowiązują jasne i przejrzyste zasady, są nadzwyczajnie skuteczni i dowodzą tego na co dzień, tyle że za granicą. Zaraz powie ktoś, że jakość wspomnianych elit jest właśnie emanacją społeczeństwa. Owszem, ale nie jest już emanacją tego pokolenia buntu o którym głównie piszemy.
Natomiast Paweł Kukiz nie jest jakimś biednym, sfrustrowanym, obciążonym genetycznie populistą pełnym destruktywnej nienawiści, bo prywatnie radzi sobie bardzo dobrze i mógłby jeszcze długo odcinać kupony od popularności gwiazdy rocka, niewiele nawet robiąc. To nie jest typ Andrzeja Leppera i łatwo to zauważyć, trzeba tylko sięgnąć również po te media i publikatory, których jest dużo mniej w przestrzeni publicznej. Obszerne wywiady w których Kukiz prezentuje dość skrystalizowane poglądy na wiele dziedzin (od polityki socjalnej po zagraniczną), są przecież dostępne, ale nikomu z wiodących mediów nie przyjdzie nawet do głowy rozważyć, czy może to jest autentyczny żarliwy patriota i warto go posłuchać. Ta opinia nie oznacza, że redakcja jest zauroczona Pawłem Kukizem, ale nie podoba się nam frontalny, wściekły atak ze wszystkich stron na człowieka, który niczego póki co niczego nie przewinił, za to stał się dużym zagrożeniem dla skostniałej i w dużej części zdemoralizowanej okrągłostołowej elity, która chciałaby rządzić i dzielić dożywotnio – przy medialnym wsparciu ich „resortowych dzieci”.